Betlejemka, Tatry zachodnie, luty 2021
Tatry. Okolice Długiego Stawu pod Kościelcem. Środek lutego. Jest pochmurno, wieje lodowaty wiatr, słońce powoli chowa się za górami. Jedną ręką chwytam linę ciągnącą się po zboczu. W drugiej trzymam czekan, wbity we fragment przemarzniętej ziemi. Jest stromo, ale mam na nogach raki, więc stoję pewnie.
Na górze nie widzę nikogo – częściowo przez zawiewający śnieg, ale głównie dlatego, że nikogo tam nie ma. Na dole również brak żywej duszy w polu widzenia. Lina chowa się za krawędzią zbocza, dalej opada przez niemal pionowy kawałek ściany. Przemarzają mi ręce, ale nie schodzę. To byłoby niebezpieczne.
Zimowa, tatrzańska rzeczywistość w nieprzyjemny sposób weryfikuje każdy niewystarczająco ciepły fragment odzieży. Ciekawe, czy kiedyś będę umiał radzić sobie samodzielnie w takich sytuacjach – myślę. Pierwszy raz, jak często bywa, nie wygląda zbyt imponująco. W jaki sposób znalazłem się w tak dziwnym położeniu? Cóż, sam się na to pisałem. Dosłownie.
Przed kursem
Decyzja
Styczeń 2020. Spacerujemy z Basią i Julą po Tatrach. Dolina Chochołowska, Hala Kondratowa i niższe partie gór. Zdajemy sobie sprawę z tego, że większa część Tatr jest dla nas w tej chwili niedostępna – chyba że dla Juli, która w tej chwili ma już pewne pojęcie o sprzęcie i zimowych warunkach. Ale Jula to Jula, a my to my. Trzeba kiedyś nauczyć się chodzić po górach zimą – myślę sobie. Nie muszę pytać Basi, żeby wiedzieć, że chodzi jej po głowie to samo. Jasne, rok wcześniej zdarzył się zimowy wypad w Bieszczady. Ale Bieszczady w lutym to nie to samo co Tatry w lutym. To nawet nie to samo, co Tatry w kwietniu. Ani alpejskie lodowce w wakacje. Ani tym bardziej norweskie.

Grudzień 2020. Z perspektywy czasu, trudno powiedzieć czy środek, czy może początek pandemii. Gdzieś na przestrzeni roku podjęliśmy z Basią decyzję: zapisujemy się na Kurs Zimowy Turystyki Wysokogórskiej w Centralnym Ośrodku Szkoleniowym PZA „Betlejemka”.
Teraz trzeba zastanawiać się nad opłaceniem go i skompletowaniem sprzętu, choć z drugiej strony nie wiadomo nawet, czy Kurs w ogóle się odbędzie. Przeglądam listę wymaganego wyposażenia. Okazuje się, że brakuje mi co najmniej kijków i butów. Teraz jednak nie mam wystarczająco dużo czasu na te sprawy. Zbliża się termin oddawania prac inżynierskich.
Przygotowania
Styczeń 2021. Praca inżynierska oddana. Trzeba przygotowywać się do egzaminu dyplomowego, ale nie tylko to mam teraz na głowie. Wreszcie zamawiam kijki trekkingowe. Decyduję się na zakup butów pod raki. Choć kurs kosztuje 1250 złotych za osobę, konieczność dokupienia sprzętu generuje niemal drugie tyle. Do tego trzeba też uwzględnić 40 złotych za noc w samej Betlejemce, a także zakupy przed wyjazdem i koszty transportu z Wrocławia. Kurs mamy zaplanowany na drugą połowę lutego. Termin wydaje się odległy, ale wyjazd już w tej chwili stanowi niemałe obciążenie dla portfela.

Luty 2021. Tytuł inżyniera obroniony, pierwszy etap studiów za mną. Teraz zaczyna się dużo poważniejsze myślenie o kursie. Mimo pandemii, trzeba załatwiać sprawy logistyczne: zakupy przed wyjazdem, planowanie transportu (Flixbus wstrzymał większość linii ze względu na pandemię), badania na obecność przeciwciał COVID-19 (przed przyjazdem do Betlejemki potrzebne było to lub wyniki testu antygenowego).
Oprócz tego, mentalne przygotowania na nadchodzące wrażenia. W końcu w programie Kursu widnieją groźnie brzmiące rzeczy: samoasekuracja czekanem, zastosowanie liny, podstawy ratownictwa lawinowego, poruszanie się w terenie śnieżno-skalno-lodowym, stanowiska asekuracyjne i zjazdowe w śniegu i lodzie, nauka asekuracji lotnej. Do tego wykłady. Jako studenci wiemy, że na wykłady często również trzeba przygotowywać się mentalnie.
Dzień 0
Na Wrocław
Środa rano. Zakupy na wyjazd zrobione kilka dni wcześniej, przegląd rzeczy do zabrania wykonany wczoraj. Przyjeżdża Basia, więc dopijam kawę i wyruszamy. Jedziemy do Wrocławia – tam musimy zajechać do mieszkania, bo nasz sprzęt jest rozrzucony między nim, a domami rodzinnymi. W trasie próbuję jeszcze przełożyć test na obecność COVID-19 na wcześniejszą godzinę, bo w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się wyjechać w stronę Zakopanego wcześniej, niż na początku zakładaliśmy.
Zabawna sytuacja z tymi badaniami. Choć większość czasu mieszkamy razem, Basia miała wynik pozytywny testu na przeciwciała, ja – negatywny. Złośliwi mogliby na tej podstawie powiedzieć, że chyba nie za dobrze nam się wiedzie. Bardziej niż złośliwe uwagi, boli mnie jednak płacenie po raz drugi za badanie.
W mieszkaniu szybkie przepakowanie i uzupełnienie sprzętu. Potem transport do punktu badań przy Powstańców Śląskich. Pół godziny i uzyskuję negatywny wynik testu – czyli nie mam COVID-19. Niby nieistotny detal, ale przecież ten jeden test mógłby zrujnować nam cały plan wyjazdu. Jedziemy po Maćka – znajomego, który wybiera się z nami do Betlejemki na kurs. Wyruszamy w stronę Zakopanego autostradą, której nazwa – nomen omen – kojarzy się z blokiem. Na głośnikach naprzemiennie jeden z moich setów i krążek Gorillaz.
Zakopane
Do Zakopanego docieramy w okolicach godziny 18. Na miejscu spotkanie z Julą i Arturem niedaleko mieszkania, które wynajmują. Przejeżdżamy autem Artura do Brzezin (jeszcze raz dzięki za tę podwózkę!), skąd ruszamy wszyscy w stronę Betlejemki czarnym szlakiem. Jula i Artur, co prawda nie zamierzają brać udziału w kursie, ale pomysł zjazdu na skiturach spod Murowańca pcha ich razem z nami w stronę Doliny Gąsienicowej wśród sypiącego śniegu, długo po zmroku. Zły znak: już na tym etapie podróży wysiada nam pierwsza z czołówek Black Diamond.

Z zapakowanymi po brzegi plecakami dotaczamy się pod Murowaniec, skąd zostaje nam niedługi odcinek trasy. Przechodzimy małe wzniesienie i oto jest Betlejemka. Niewielka, drewniana chatka, którą – jak się okazuje – uwieczniłem na zdjęciach już niejednokrotnie, nie zdając sobie sprawy z tego, że to właśnie ona. Na tle ciemności wyróżnia ją chyba tylko lampa nad drzwiami wejściowymi i światło padające z okna. Widok jak z pocztówki.
Stajemy nieopodal chatki pochłonięci rozmowami. W oknie dostrzegamy kilka postaci. Pewnie nas obserwują i zastanawiają się, czy to kolejni kursanci, czy może zabłąkani turyści – dopowiadamy sobie do zastanego widoku. Jednak pora już się żegnać. Jula i Artur ubierają narty i niedługo potem znikają z pola widzenia. Pozostałą trójką wchodzimy do Betlejemki.
W Betlejemce
Wytrzepcie buty w przedsionku! Czy macie wszyscy wyniki testów na COVID? – od wejścia dostajemy upomnienie połączone z pytaniem. Przytakujemy na obydwa zdania. W przedsionku mnóstwo kijków, na niewielkim korytarzu połączonym z kuchnią – multum kurtek i butów. Betlejemka zaskakuje maksymalnym wykorzystaniem przestrzeni. Meldujemy się tylko w pokoju instruktorów i idziemy po niskiej klatce schodowej na piętro.
Tam od razu rzucają się w oczy upakowane od ściany do ściany łóżka piętrowe, jedno przy drugim, zapełniające niemal całe piętro. Wolna przestrzeń znajduje się tu jedynie w wąskim przejściu między rzędami pryczy, a także w trzech większych przestrzeniach z rozstawionymi stołami. Trafiamy na wolne łóżka akurat w miejscu przy oknie, które widzieliśmy stojąc pod Betlejemką. Teraz to my jesteśmy tymi osobnikami z okna, którzy na widok ludzi na zewnątrz obserwują, czy to kolejni kursanci, czy może zbłąkani turyści.
Okazuje się, że Betlejemka ma jeszcze jedno piętro. Niewielki stryszek, z paroma dodatkowymi miejscami do spania oraz nagrzewnicą. Przez następnych kilka dni to tam będziemy suszyć nasze ubrania, buty i większą część rynsztunku. Uderza też fakt, że stosunkowo niewielką – może 50 metrów kwadratowych – przestrzeń będziemy dzielić z około 30 osobami. Do tego, na tę liczbę osób przypada tylko jeden prysznic w pomieszczeniu sanitarnym upakowanym równie gęsto, co inne pomieszczenia w Betlejemce.

Na początku myślę, że opisane warunki są w standardzie zdecydowanie poniżej zapłaconych przez nas 40 złotych na nocleg od osoby. Jednak przypominam sobie swój pierwszy większy wypad w góry, w czasie którego za nocleg przypadło nam zapakowane po brzeg schronisko Odrodzenie w Karkonoszach, w samym środku majówki.
Odbywał się wtedy jakiś bardzo ważny mecz – tak przynajmniej wnioskowaliśmy na podstawie głośnego zbiorowiska ludzi w centrum holu, w którym przyszło nam spać na podłodze. Pamiętam, że gdy tłum kibiców ułożył się do spania, do głosu doszedł czyjś pies i męczył nas jeszcze przez długą, długą godzinę. Mimo takich warunków, tamten wyjazd był jednym z najlepszych w moim życiu. I tego nastawienia się trzymam.
Dzień 1
Przed wyruszeniem w drogę…
Czwartek rano, pierwszy dzień kursu. Staramy się pozbierać na planową godzinę 9 – poranna toaleta, szybkie śniadanie i kawa. Krzątanina w Betlejemce jest niesamowita, choć de facto jej wystąpienie nie powinno nikogo dziwić przy tej liczbie osób przypadających na metr kwadratowy. Wywiązują się pierwsze wymiany zdań, z nich wynikają rozmowy i idąc dalej rozwinęłyby się pewnie nie lada dyskusje – na przykład na temat łódzkiej gwary – gdyby na piętrze nie pojawili się instruktorzy.
W czasie kursu jesteście zobowiązani stosować się do naszych poleceń. Nikt nie może odłączać się od grupy bez poinformowania instruktora. – dowiadujemy się już na początku. Brzmi jak wycieczka szkolna? Być może, ale ze sporym prawdopodobieństwem można przyjąć, że większość uczestników woli to niż hipotermię albo połamane kości.
Zgodnie z myślą, że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, dobieramy się w sześcioosobowy skład. Może to kwestia intuicji, może porannego small-talku, a może tego, że wszyscy mieliśmy łóżka w tej samej części ośrodka – koniec końców skład uformował nam się bardzo szybko. Ja, Basia, Maciek, Emilia, Karolina i Kuba. Wszyscy wysportowani, pełni zapału i rozentuzjazmowani w kwestii kursu. Mieszankę wybuchową uzupełnia Zbyszek, nasz instruktor. Zbyszek jest TOPR-owcem specjalizującym się w speleologii – eksploracji jaskiń. Dla nas oznacza to, że zapowiada się solidny kurs z naciskiem na wspinaczkę.
Drużyna ustalona, pora na wyposażenie. W koszyku ze sprzętem każdy dostaje raki, czekan, kask, uprząż, karabinki, ekspresy, pętle, łopatę, sondę i detektor lawinowy. Gwoli ścisłości, koszyk trzeba oddać po wysypaniu szpeju na łóżko – toteż druga, łagodniejsza fala krzątaniny przetacza się przez Betlejemkę.
Zaczynamy kurs. Najpierw szybkie przedstawienie się w grupie. Każdy mówi o swoim górskim doświadczeniu, powodach dla których przyjechał do Betlejemki i pewnie niewiele zabrakło, by temat zboczył znowu w kierunku łódzkiej gwary, ale na szczęście w ostatniej chwili Zbyszek przechodzi do omawiania lawinowego ABC i podstawowego wyposażenia.

Zdjęcie: Emilia
Lawinowe ABC
O godzinie 14 wychodzimy przed Betlejemkę i zaczynamy praktyczną część kursu. Na początek włączenie i sprawdzenie detektorów. Jedna z tych prostych rzeczy, które trzeba sobie zakodować – bo wyłączony lub niesprawny detektor drastycznie redukuje szanse na przeżycie lawiny. Przemieszczamy się w kierunku Zielonego Stawu Gąsienicowego i schodzimy kawałek od szlaku. Zbyszek zakopuje swój detektor, który od teraz ma służyć za symulację osoby zakopanej pod lawiną. Oddalamy się od naszej „ofiary” i po bardziej szczegółowym omówieniu zastosowania lawinowego ABC, przystępujemy do akcji ratunkowej.
Teraz zaczyna się walka. Przełączamy urządzenia w tryb poszukiwania. Detektor lawinowy nie pokazuje jednak najkrótszej drogi do celu. Pokazuje drogę zgodnie z kierunkiem rozchodzenia się pola elektromagnetycznego. Z boku musimy wyglądać jak opętani: każdy, trzymając detektor w dłoni, biegnie w trochę innym kierunku niż reszta, zapadając się co drugi krok po pas w śniegu. Jednak żarty na bok. W sytuacji realnego zagrożenia, mogłoby to wyglądać podobnie – z tą różnicą, że dużo szybciej wygrzebywalibyśmy się ze śniegu.
Docieramy w pobliże miejsca zakopania sondy. Teraz bardziej precyzyjna robota: ustalanie punktu najmniejszego oddalenia detektora poszukiwanego od poszukującego. Ktoś łapie sygnał. Ktoś inny rozkłada sondę. Reszta bierze łopaty i szykuje miejsce, w którym można będzie ułożyć poszkodowanego. Wreszcie mamy ustalone położenie ofiary. Czas na sondę lawinową.

Pierwsze wbicie w śnieg. Pudło. Drugie wbicie. Pudło. Napięcie rośnie, nawet pomimo faktu, że w lawinisku tak naprawdę nikogo nie ma. Trzecie wbicie. Trafione. Zaczynamy wykopywanie. Łopaty w ruch. Podkopujemy się ze wszystkich stron. To wciąż precyzyjna robota – trzeba uważać, żeby nie uderzyć poszkodowanego. Po kilku minutach wreszcie wydobywamy ofiarę na powierzchnię.
Teraz miejsce wykopanej ofiary lawiny zajmuje Zbyszek. Musimy go przenieść z lawiniska w przygotowane miejsce. Nie jest szczególnie ciężki, a my jesteśmy wysportowani. Jednak problem nie leży w ciężarze – poszkodowanego trzeba przenieść możliwie sztywno, bez zginania pleców, jak na noszach. Teraz do głowy nagle wracają wszelkie odbyte w życiu szkolenia BHP. Uff, udało się.
Zbieramy sprzęt i ruszamy dalej. Na rozprężenie lekcja podchodzenia pod górę w warunkach zimowych. Jak wbijać kolce raków, żeby trzymać się stabilnie? Jak nacierać na zbocze? Jak korzystać z czekana? Kilka praktycznych rad i przechodzimy do treningu. Na sam koniec trochę frajdy – czyli zjazd na brzuchu i hamowanie czekanem. Okazuje się – na szczęście bez testowania na sobie – że wbijając czekan w śnieg, można się uszkodzić. Zasadniczo wychodzi na to, że korzystając z większości tego typu sprzętu, można się uszkodzić.

Betlejemski bywalec
Już po ciemku wracamy do Betlejemki. Szybka kolacja, wyniesienie sprzętu i ubrań do suszenia, prysznic. Potem na piętro przychodzi Zbyszek i kontynuujemy kurs z lawinowego ABC, tym razem od strony teoretycznej. Po wykładzie wszyscy jesteśmy już wycieńczeni, ale wywiązuje się jeszcze ciekawa rozmowa z Azadem – niemal stałym bywalcem ośrodka, który przybył do Polski aż z Azerbejdżanu.
Azad w przyzwoitym stopniu zna język polski i mieszka w kraju już od kilku lat. Do Betlejemki przyjechał, żeby nauczyć się możliwie jak najwięcej. Jego ambicją jest zostanie przewodnikiem górskim w ojczystym kraju. Przez to, zdaje się być stałym bywalcem Betlejemki – przejście wszystkich kursów to łącznie kilka tygodni pracy. Dlatego, choć grupy w ośrodku się zmieniają, Azad wciąż i wciąż pozostaje jego stałym punktem, zajmując zawsze to samo łóżko, dbając o porządek przy stole i pilnując ciszy nocnej. Można powiedzieć, że kogoś takiego, żyjącego z nią w symbiozie, Betlejemka po prostu potrzebuje.
Dzień 2
Rakiety
W porannym, betlejemskim tłoku zbieramy się do drugiego dnia kursu. W ramach wprowadzenia do dzisiejszych zajęć, omawiamy liny i wszystko co z nimi związane – w szczególności węzły. Kluczka, ósemka, tatrzański pośredni, wywinka, skrajny tatrzański, zderzakowy, weblinka, do tego rep. Zapamiętanie samych nazw stanowi nie lada wyzwanie. Na pytanie, czy zapamiętałem jak wszystkie te węzły wiązać, sugestywnie odpowiadam milczeniem.
Przed wyruszeniem w drogę, pakujemy liny i zakładamy rakiety śnieżne. Zgodnie z definicją przedstawianą przez jeden ze sklepów, rakiety śnieżne to przyrządy, które ułatwiają poruszanie się w głębokim śniegu. Jest to stwierdzenie prawdziwe, jednak osobiście uzupełniłbym je o dodatkową informację: …utrudniając przy tym poruszanie wszędzie indziej. Po dłuższym marszu, z pierwszymi śladami odcisków na stopach, dotaczamy się do celu.
Poręczówka
Tego dnia Zbyszek wprowadza nas w poręczowanie. Na start zamiana rakiet na raki i szybkie omówienie, na czym polega poręczówka. Ruszamy stromym zboczem pod górę, starając się nie odlecieć – nachylenie stoku zdecydowanie nie zachęca do upadków. Po podejściu chwila przerwy i przygotowanie pierwszego stanowiska. Rozwijamy linę. Zbyszek przygotowuje kolejne punkty. Pierwsze osoby zaczynają schodzić. Zostaję na końcu i czekam na swoją kolej.
Już w tej chwili robi mi się chłodno od stania w miejscu. Efekt ten zdaje się potęgować słaba widoczność i zachmurzenie. Wreszcie zaczynam schodzić z nadzieją, że to mnie trochę rozgrzeje. Kilka minut później i kilkadziesiąt metrów niżej, wracamy do chwili zero niniejszego wpisu.

Zdjęcie: Zbyszek
Tatry. Okolice Długiego Stawu pod Kościelcem. Środek lutego. Jest pochmurno, wieje lodowaty wiatr, słońce powoli chowa się za górami. Jedną ręką chwytam linę ciągnącą się po zboczu. W drugiej trzymam czekan, wbity we fragment przemarzniętej ziemi. Jest stromo, ale mam na nogach raki, więc stoję pewnie.
Na górze nie widzę nikogo – częściowo przez zawiewający śnieg, ale głównie dlatego, że nikogo tam nie ma. Na dole również brak żywej duszy w polu widzenia. Lina chowa się za krawędzią zbocza, dalej opada przez niemal pionowy kawałek ściany. Przemarzają mi ręce, ale nie schodzę. To byłoby niebezpieczne.
Zimowa, tatrzańska rzeczywistość w nieprzyjemny sposób weryfikuje każdy niewystarczająco ciepły fragment odzieży. Ciekawe, czy kiedyś będę umiał radzić sobie samodzielnie w takich sytuacjach – myślę. Pierwszy raz, jak często bywa, nie wygląda zbyt imponująco. W jaki sposób znalazłem się w tak dziwnym położeniu? Cóż, sam się na to pisałem. Dosłownie.
Wreszcie słyszę ledwie dobiegający mnie okrzyk: możesz schodzić! – to Basia dotarła do kolejnego stanowiska. Cóż, pozostaje mi usłuchać. Ostrożnie stawiam kroki, bo zbocze jest już w tym miejscu mocno strome i skaliste. Schodzę coraz niżej. W polu widzenia nadal nie ma nikogo. Nic dziwnego: pode mną ściana, jeszcze bardziej stroma niż sądziłem. Na wierzchu jest praktycznie sama skała, bez lodu. Poniżej fragment zbocza, za którym chowa się lina.
Zaczynam mieć wątpliwości, na ile raki są w stanie utrzymać mnie na gołej skale przy tym nachyleniu. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że skoro wszyscy to przeszli i przeżyli – nie będę gorszy. Staram się zapierać mocno. Próbuję pomagać sobie czekanem. Robię duże kroki, byle szybciej uporać się z trudnym fragmentem. Ledwo, ale udaje się zejść bez upadku.
Teraz przede mną trawers po czymś, co jest trochę skałą, a trochę lodospadem. Przemykam na tyle szybko, na ile jestem w stanie. Nie można zaczepiać się na ten sam fragment liny, na którym wpięty jest ktoś inny – trzeba poczekać, aż osoba z przodu przepnie się między kolejne dwa stanowiska. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Na koniec jeszcze fragment wspinaczkowy, na szczęście stosunkowo łatwy.

Zdjęcie: Basia
To teraz podejdziemy pod górę i zejdziecie jeszcze raz – oznajmia Zbyszek. Ten fragment podsumuję krótko: za drugim razem zmęczyłem się jeszcze bardziej, a ze wspomnianej pionowej skały zdarzyło mi się odpaść. Na szczęście – jak można się domyślać – przeżyłem. Asekuracja działa. Niedługo potem Zbyszek zbiera szpej i wracamy do ośrodka.
Betlejemskie wieczory
W Betlejemce, po standardowej rutynie „suszenie sprzętu – prysznic – kolacja”, pora na kolejny wykład. Tym razem pakiet informacji o lawinach. Jak powstają, kiedy można się ich spodziewać, co oznacza komunikat lawinowy, dlaczego w Polsce nie wykraczamy ponad 4. stopień i dlaczego już stopień 3. jest bardzo niebezpieczny.
Przyswajanie wiedzy w godzinach późnowieczornych, po drugim dniu wysiłku fizycznego, uważam za karkołomne zadanie, jednak udaje mi się zapamiętać kilka przydatnych informacji. Przed spaniem czytam jeszcze kolejne rozdziały Hobbita, zastanawiając się przy tym, z czego wynika chrapanie – nieodzowna część godzin ciszy nocnej w Betlejemce.
Dzień 3
Środkiem jeziora…
Trzeci dzień kursu. Ruszamy w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Wąski kawałek szlaku pokonujemy gęsiego. Po drodze Zbyszek pokazuje nam, kiedy i w których miejscach – zboczach, żlebach – można się spodziewać schodzenia lawin, biorąc pod uwagę aktualne warunki. Maszerujemy dalej. Dochodzę do wniosku, że zakładanie w pierwsze dni wypadu gorszych skarpet, żeby te lepsze zachować na trudniejsze warunki to absurd – dowód na to stanowią odciski i otarcia, które zdążyły mi się zrobić.

Przechodzimy przez zamarznięty Czarny Staw Gąsienicowy. Mijają nas TOPR-owcy przewożący kogoś na saniach – na szczęście w ramach ćwiczeń. Schodzimy na bok od szlaku i wyciągamy sprzęt. Dziś zabieramy się za asekurację lotną i zjazdy na linie. Zakładamy uprzęże. Zbyszek pokazuje nam jak sprawnie zwijać i rozwijać linę. Ruszamy dalej, w kierunku przygotowanej przez inną grupę jamy śnieżnej w pobliżu zbocza. Tam szykujemy się do podejścia.
Asekuracja lotna
Dzielimy się na dwie grupy. W pierwszej Emilia, Karolina i Maciek. W drugiej ja, Basia i Kuba. W asekuracji lotnej pierwsza osoba z grupy zakłada przeloty, ostatnia – likwiduje je. Wszyscy są połączeni liną i w razie, gdyby któraś z osób miała spaść – ciężar pozostałych oraz założone przeloty ją zatrzymują. Instruktor i pierwsza grupa ruszają przodem.
Obserwujemy z dołu, na czym dokładnie polega zadanie. Zbyszek idzie na czele, więc potem ewentualne zadawanie pytań będzie utrudnione. Okazuje się, że obserwacja też na niewiele się zdaje, bo niedaleko za początkiem zbocza cała pierwsza grupa chowa się za skałą.
Możecie iść! – słyszymy z góry. Wyruszam na czele grupy, nie do końca rozumiejąc, jak dokładnie te punkty przelotowe mają wyglądać. Do pierwszego i drugiego ringu dochodzę dość szybko. Informuję Kubę, że może iść. Ruszam dalej i zakładam kolejne przeloty. Kuba mówi Basi, że ta już może ruszać. W trójkę przemieszczamy się coraz wyżej.

Po drodze dowiaduję się, że zaczepienie na pierwszym ringu pętli na krawat było głupim pomysłem – tak to jest, gdy nie ma się doświadczenia we wspinaczce w skałach. Na szczęście już wcześniej ktoś z góry mi to uświadomił, więc błąd popełniłem tylko raz. Z ulgą odbieram informację, że Basi udało jednak tę pętlę odczepić i nie będzie trzeba jej odkupić.
W mniej więcej połowie wysokości zbieramy się w jedno miejsce – trzeba przepiąć się na drugą część drogi. Przy okazji oglądam zjeżdżających niżej skiturowców – szum nart czasami sprawia wrażenie, jakby ktoś tracił kontrolę nad zjazdem. Nic bardziej mylnego, to tylko echo. Zaczynamy drugi odcinek trasy. Kilka kroków w górę. Założenie przelotu. Przepięcie. Podparcie czekanem. Kolejny przelot. Chwila czekania. Przelot. Nad sobą widzę drugą grupę i Zbyszka – jedyną osobę bez asekuracji. Pytam, ile zostało nam do końca podejścia. Niedużo. Faktycznie, niedługo potem kończymy.
Z góry na dół
Na górze krótka przerwa na jedzenie, fotki, oglądanie skiturowców. Zwijamy jedną linę i szykujemy się do zjazdu na drugiej. Zbyszek zakłada stanowisko, pokazuje co i jak, potem jedno za drugim zaczynamy zjeżdżać. Opis jest krótki, choć w rzeczywistości zajęło to sporo czasu – czasu, przez który chyba każdy zdążył zmarznąć. Stoimy na dole w kilka osób zastanawiając się, co dalej. Niska temperatura i niepewność na swój sposób udzielają się wszystkim coraz bardziej – może poza Kubą, który stoi z papierosem w pozie jak gdyby mówiącej: spokojnie, wszystko mam pod kontrolą.
Jesteśmy już wszyscy na śnieżnej półce, ale to nie koniec wrażeń na dziś. Na linie zjechaliśmy tylko przez fragment zbocza, a teraz czeka nas jeszcze asekuracja lotna przy schodzeniu. Pierwsza grupa rusza na dół. Znowu stoimy i czekamy aż zwolnią nam ringi. Zaczynamy schodzić.
Równolegle do nas idzie inna grupa, z innym instruktorem. Wszyscy musimy się pomieścić na szlaku, więc w pewnym punkcie mimochodem przecinamy sobie drogi. Mimo tych komplikacji, ostatecznie docieramy na dół i zwijamy sprzęt. Pora na drogę powrotną w stronę Betlejemki.

Zdjęcie: Maciek
Po powrocie do Betlejemki wykład na temat map i narzędzi nawigacyjnych. Przed spaniem próbuję tradycyjnie coś poczytać – niestety się nie udaje. Najpierw nie mogę wyregulować światła czołówki, potem nie mogę jej wyłączyć w sposób inny, niż wyjęcie baterii. Okazuje się, że coś w elektronice się zwarło. Tym oto sposobem żegnamy podczas tego wyjazdu drugą czołówkę Black Diamond.
Dzień 4
Laboratorium
Ostatni dzień kursu. Zmęczenie daje się we znaki, ale nie odpuszczamy. Pakujemy sprzęt, sprawdzamy detektory i ruszamy do Laboratorium, czyli w kierunku Zmarzłego Stawu Gąsienicowego. Dziś czekają nas zmagania z lodospadem.
Za Zmarzłym Stawem krótka przerwa na wyciągnięcie rynsztunku. Dzień zaczniemy od trawersu z asekuracją. Mijamy część lodospadu, po której wspina się kilka osób. Tam Zbyszek omawia z nami plan na teraz, zabiera śruby lodowe, linę i rusza. Niedługo potem my też możemy ruszać, wpinając się lonżami w przygotowane stanowiska. Jedno za drugim zaczynamy przemieszczać się po zboczu. Zadanie jest dość proste, ale wymaga siły – czasem trzeba mocno wbijać się w lód rakami i czekanem.

Zdjęcie: Basia
Po pokonaniu trawersu, każdego czeka zjazd na linie w pobliże punktu startowego, tuż obok miejsca ze wspinaczami. W międzyczasie Zbyszek przygotowuje nam stanowisko do wspinaczki po lodospadzie z asekuracją na wędkę – czyli jedna osoba się wspina, a druga stoi na dole i wybiera luz z liny. Co prawda, jest to jedna z prostszych opcji na asekurację przy wspinaczce i już ją znam, jednak pierwszy raz mam okazję wykorzystać ją w warunkach innych niż skały czy ścianka wspinaczkowa.
Wędka na lodzie
Po dłuższej chwili oczekiwania i asekurowania na wędkę, wreszcie moja kolej. Biorę dziaby – specjalnie wyprofilowane czekany do wspinaczki – i ruszam pod górę. Wspinaczka po lodospadzie diametralnie różni się od tej w skałach. Szukanie chwytów nie ma sensu. Trzeba wbijać w lód kolce raków i głowice czekanów. Czasem można zrobić to sprytnie i trafić w wyżłobione miejsca w lodzie. Czasem trzeba po prostu użyć siły. Podoba mi się. Na tyle, że bardzo szybko docieram do końca ściany lodospadu. Niestety, zabawa szybko się kończy i zjeżdżam na dół.

Zdjęcie: Emilia
Czas pożegnań
Zbieranie sprzętu i droga powrotna do Betlejemki. Jest w miarę wczesne popołudnie, ale Zbyszek i tak przedłużył sobie i nam kurs o kilka godzin. Bardzo miłe z jego strony! Na miejscu zdajemy sprzęt, wymieniamy się kontaktami i odbieramy certyfikaty ukończenia Zimowego Kursu Turystyki Wysokogórskiej. Dziękujemy Zbyszkowi za świetny instruktaż i na tym kończy się zasadnicza część kursu.
Po pożegnaniu się z instruktorem, całą szóstką schodzimy do Murowańca. Reżim sanitarny psuje klimat górskiego schroniska, więc żałuję wydanych tam pieniędzy. Może za wyjątkiem tych na piwko bezalkoholowe, bo w końcu można napić się czegoś, co nie jest kawą, herbatą czy przegotowaną kranówką. Po wyjściu ze schroniska, żegnamy się z Karoliną i Kubą – ruszają do domów jeszcze tego wieczoru. Ja, Basia i Maciek mamy opłaconą jeszcze jedną noc w Betlejemce – woleliśmy uniknąć wieczornej jazdy po Zakopiance i A4 zmęczeni. Z kolei Emilia ma w planach jeszcze jeden kurs, więc również zostaje w ośrodku.
Choć jest niedziela i spora część ludzi z grup równoległych do naszej już wyjechała, w Betlejemce wcale się nie przerzedza. Spotykamy ludzi z kolejnego turnusu. Niestety, przypomina to bardziej wycieczkę szkolną niż zorganizowaną grupę wysportowanych turystów. Do ośrodka przyszliśmy wczesnym wieczorem, jednak kilka osób jest już mocno wstawionych, ktoś szykuje heroiczną wyprawę do Murowańca po więcej alkoholu i generalnie rzecz ujmując, robi się dziwnie.
Przez ostatnie cztery dni nie działo się tu nic podobnego. Trochę współczujemy Emilii, bo na kolejnym kursie nie zapowiada się, żeby trafiła na równie zgraną grupę, co nasza. Idziemy spać. W końcu Azad gasi światło i bez skutku próbuje wyegzekwować ciszę nocną. Zapowiada się dla niego kilka trudniejszych dni i nocy w Betlejemce…

Po kursie
W stronę domu
W poniedziałek rano wstajemy, pakujemy rzeczy i powoli szykujemy się do wymarszu. Jest ładna pogoda, więc zapowiada się przyjemne zejście do Kuźnic. Żegnamy się z Emilią i życzymy powodzenia na kolejnych kursach. Pora wracać do domu. Idzie się przyjemnie, więc dość szybko schodzimy do Kuźnic. Zachodzimy jeszcze na śniadanie do restauracji, w której pracuje Jula. Relacjonujemy jej pokrótce przebieg kursu i najciekawsze smaczki, ale oczywiście nie da się wszystkiego zmieścić w półgodzinnej rozmowie.
Lekcje płynące z kursu
Planowa zawartość kursu – lawinowe ABC, poręczówki, asekuracja lotna i tak dalej – pozwoliła nam zdobyć sporo informacji i przedsmak tego, z czym się je prawdziwą zimową turystykę. Każdy mógł wyrobić sobie własne zdanie na temat poszczególnych punktów programu. Dla mnie, najbardziej ekscytującym elementem kursu była walka z lodospadem ostatniego dnia. Asekuracja lotna również przypadła mi do gustu, jednak jeżeli myślę o jej wykorzystaniu w praktyce, będzie to wymagać jeszcze sporego nakładu pracy z mojej strony. Pracy z liną i węzłami, gwoli ścisłości.
W gruncie rzeczy sądzę, że kurs pierwszego stopnia stanowi przede wszystkim przegląd tego, jak poruszać się w górach zimą i które elementy tej turystyki są mniejszym lub większym wyzwaniem. Nie mogę powiedzieć, że po jednym dniu potrafię samodzielnie pokonać lodospad. Mogę jednak powiedzieć, że poręczówki nie do końca mnie interesują i nie zapowiada się, żebym kiedyś szczególnie chętnie atakował zbocza korzystając z tej techniki.
Po kursie mam podstawy do dalszego rozwoju w kierunku wysokogórskiej turystyki w warunkach zimowych – nawet, jeżeli nie jestem jeszcze gotów, by samodzielnie skorzystać z przedstawionych technik. Wiem, jakie są metody asekuracji indywidualnej i grupowej. Zdaję sobie sprawę z tego, że powinienem poćwiczyć splatanie węzłów. Potrafię określić, jaki sprzęt jest mi potrzebny na wyjazdy zimowe w góry. Mam świadomość tego, jakie zagrożenia są związane z warunkami zimowymi.

Mówiąc krótko: kurs zimowy dał mi podstawy. Teraz wiem, na czym mogę budować swoje umiejętności. A co ważniejsze – wiem, jakich błędów powinienem unikać. Dlatego uważam, że warto było się wybrać do Betlejemki.
Lekcje płynące spoza kursu
Poza zasadniczą zawartością kursu, z całego przebiegu wyjazdu można też wyciągnąć kilka innych lekcji. Po pierwsze: zgrana ekipa to podstawa. Mieliśmy wszyscy dużo szczęścia, że trafiliśmy na ten sam kurs w tym samym czasie. Zebranie w jednej grupie szóstki górskich zapaleńców nie jest rzeczą oczywistą. Trafienie na instruktora, który zrobi z tego zapału użytek, również nie musi być w stu procentach pewne.
Jako potwierdzenie tej tezy przyjmuję dwa fakty. Po pierwsze – zdanie Emilii na temat grupy, do której trafiła w kolejnym kursie. Wynika z niego, że w Betlejemce można trafić również na mniej zgrane ekipy. Po drugie – zebranie sześciu zgranych osób nawet na przeciętny wyjazd w góry stanowi już nie lada wyzwanie logistyczne.

Kolejna lekcja dotyczy wyposażenia. Przykład czołówek pokazuje, że sprzęt warto byłoby przetestować wcześniej w podobnych warunkach. Obydwie latarki oddaliśmy na reklamację i zostały rozpatrzone na naszą korzyść. Nie zmienia to jednak faktu, że w czasie kursu musieliśmy ratować się na inne sposoby. Najwidoczniej czołówki Black Diamond z serii Storm nie radzą sobie z niskimi temperaturami, ale nie wiedzieliśmy o tym zawczasu.
Poza wszystkim, należy też pamiętać, że podejmując decyzję o pojechaniu na kurs, trzeba wziąć pod uwagę kilka różnych czynników. Koszty kursu, noclegów i ewentualnego sprzętu z listy to jedna sprawa. Do tego dochodzą kwestie logistyczne – oprócz dojechania do Zakopanego, trzeba także liczyć się z koniecznością podejścia do Betlejemki pieszo. Ponadto, trzeba się także przygotować fizycznie. Każdy dzień Kursu to spory wysiłek, dlatego warto mieć kondycję wyrobioną zawczasu.
Podsumowanie
Słowem podsumowania: warto było pojechać. Kurs stanowił możliwość poznania wielu umiejętności przydatnych w górach zimą. Szeroki zakres materiału pozwolił na określenie, czy zimowa turystyka wysokogórska jest kierunkiem, w którym chce się podążać, czy też nie. Codzienne zmagania z górami były także możliwością sprawdzenia samego siebie w trudniejszych niż dotąd warunkach.
Taki kurs to również przygoda. Możliwość poznania nowych ludzi o podobnych zainteresowaniach. Zasmakowania turystyki ekstremalnej pod okiem TOPR-owca. Kilka dni oderwania od codzienności. A oprócz tego wspomnienia – na długie lata, a może i na całe życie.

Niniejszy wpis ukazał się pierwotnie na moim blogu Borutzki[2] w kwietniu 2021 roku. Postanowiłem wrzucić go również tutaj, bo chcę uzupełniać Zawieruszony Blog również dawniejszymi wpisami. Przy okazji, zapisy na Kursy Zimowe właśnie trwają – informacji możecie szukać na stronie Betlejemki[3].
Źródła informacji
[1] „Na start Tatry”, Borutzki, 11 styczeń 2020. https://borutzki.wordpress.com/2020/01/11/na-start-tatry/ (dostęp 5 listopad 2022).
[2] „Kurs Zimowy Turystyki Wysokogórskiej, luty 2021 – relacja”, Borutzki, 25 kwiecień 2021. https://borutzki.wordpress.com/2021/04/25/kurs-zimowy-turystyki-wysokogorskiej-luty-2021-relacja/ (dostęp 5 listopad 2022).
[3] „Kurs Zimowy Turystyki Wysokogórskiej”. http://betlejemka.org.pl/kurs-zimowy-turystyki-wysokogrskiej/ (dostęp 5 listopad 2022).
Jedna odpowiedź do “Kurs Zimowy Turystyki Wysokogórskiej – czy warto?”
zimno… brrr…
PolubieniePolubienie