Dolomity, Włochy, wrzesień 2019
Początek września. Dla niektórych – koniec wakacji. Dla innych – koniec sezonu urlopowego. Dla nas – idealny moment na kolejną wyprawę w góry. Jednak nie Sudety. I nie Karpaty. Nie te Stołowe. Izery też nie. Nawet nie Rudawy. Auto, nie autostop. Zamiast Polski – Włochy. Zamiast trekkingu – via ferrata. O czym ty, Borucki, znowu gadasz? Spieszę z wyjaśnieniem: o wypadzie w Dolomity, część Alp Wschodnich.
Słowem wstępu o via ferratach
Gdy pierwszy raz usłyszałem o czymś takim jak via ferrata, wydawało mi się że jeszcze trochę czasu upłynie, zanim się na jakąś wybiorę. Zwykłej wspinaczki już próbowałem, ale przecież asem w tym sporcie nie staje się po wejściu na Dupę Słonia w Żerkowicach i jednym wypadzie na ścianę we Wrocławiu. Biorąc pod uwagę powyższe, zgadnijcie jak zareagowałem na propozycję wypadu w Dolomity, gdzie można szybko połamać się na dziesiątki różnych sposobów w dziesiątkach różnych miejsc, na ferratach właśnie?
Cóż, zapytałem tylko, gdzie można dorwać tani sprzęt na taką wyprawę.
Uprząż i lonża trafiły się na promocji, w komplecie. Nieważne, czy marka gorsza, czy lepsza – ważne, że miały certyfikaty (uprząż: EN 12277 i UIAA 105, lonża: EN 958 i CE UIAA 128, karabinki: CE UIAA 121). Kask? Tu dość drogo, jednak wolałem dopasować kształt kasku do kształtu głowy, bo w drugą stronę mogłoby być trudniej. Poza tym, certyfikaty również na miejscu (EN 12492). Przymierzałem się też do pętli i karabinka, ale ostatecznie budżetu na takie rarytasy zabrakło. Zresztą, później okazało się, że bez tego też da radę przeżyć – choć nie musicie sprawdzać na własnej skórze.
Przyjazd do Włoch
Sprzęt gotowy, ubrania spakowane, zakupy zrobione, playlista pobrana. Nic, tylko wyruszać z kraju. Obeszło się bez korków. Spoko, poniedziałek rano. 900 kilometrów jazdy i zatrzymaliśmy się aż w Misurinie.
Na tamtejszym polu namiotowym, Alla Baita, mieliśmy spędzić pierwszą noc. Miejsce urokliwe, ale nie bez wad. Brak kuchni – choć okazało się później, że to nic nadzwyczajnego – nieco martwił. Dość niska temperatura i podmuchy wiatru – również nie nastrajały pozytywnie. Trudno, najwyżej zamarzniemy.
Rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy małe przepakowanie i poszliśmy… na wino, do restauracji obok. Było całkiem niezłe i myślę, że nawet niewielka ilość ułatwiła planowanie trasy na kolejny dzień. W końcu zamierzaliśmy całą czwórką, w składzie: Basia, Jula, Krzysiek i ja – po raz pierwszy w życiu spróbować tej słynnej via ferraty, jako sposobu na zdobywanie szczytów.



Park Narodowy Tre Cime
Wtorek rano. Pobudka w namiocie. Dosyć chłodno, trochę niewygodnie, niedaleko słychać ryk osła. Miodzio. Z tego powodu dość szybko zaczęliśmy się zbierać, żeby wyruszyć na szlak. Marznięcie w ruchu jest przyjemniejsze niż w bezruchu – bo marznie się nieco wolniej. Po krótkiej krzątaninie dwa palniki turystyczne poszły w ruch. Woda ugotowana, jajka usmażone. Wszystko i tak stygło szybciej, niż się nagrzewało, ale dobra, nieważne.
Wjechaliśmy samochodem na płatną drogę (€30), a nią dalej na parking Tre Cime, nieopodal schroniska Auronzo. To właśnie tu zaczynała się pierwsza prawdziwa część naszej wyprawy. W akompaniamencie krowich dzwonków z pobliskich pastwisk, wkroczyliśmy szlakiem 105 na teren Parku Narodowego Tre Cime. Cel na ten dzień: Monte Paterno.
Trekking szlakiem 105 do najtrudniejszych nie należał. W ciągu całego wypadu, to była chyba najłatwiejsza część wędrówki. Minęliśmy trzy jeziora, nieco przypominające kałuże, a następnie chatę Malga Langalm. Urocze miejsce, może dzięki zawieszonym modlitewnikom tybetańskim – albo czemuś, co miało je przypominać. Tre Cime, po polsku Trzy Szczyty, stanowiły odtąd główny punkt krajobrazu – i tak już do końca dnia. Widać było też Monte Paterno. Takie widoki zdecydowanie motywują do dalszego spaceru.
Szlak zaprowadził nas pod schronisko Antonio Locatelli alle Tre Cime di Lavaredo. Nazwa nieco długa (obiecuję więcej nie używać pełnej wersji), postój w tamtym miejscu również. Przerwa na drugie śniadanie, zebranie pieczątek, założenie kasków i uprzęży – i ruszamy dalej, w kierunku Via ferrata De Luca-Innerkofler.
Via ferrata De Luca-Innerkofler i potencjalne zagrożenia
Przed samą via ferratą poprowadzona była sztolnia, której bez czołówki nie dałoby się przejść nie obijając sobie głowy. Zrobiła na mnie wrażenie: że też komuś chciało się to drążyć?
Dopiero na drugim końcu sztolni zaczęła się właściwa ferrata, prowadząca na Monte Paterno. Do najtrudniejszych nie należała. Przed wyjazdem lekko podśmiechiwaliśmy się z autora pewnego bloga, bo użył w swoim wpisie zwrotu nawet się nie wpinałem. Teraz, z lekką nutą hipokryzji, mógłbym napisać to samo.
Wiecie, co było najgorsze w tamtej ferracie? Usłyszenie okrzyku STEIN!, dobiegającego gdzieś z góry. Spieszę z wyjaśnieniem: stein to z niemieckiego po prostu kamień. Kamień lecący z góry nabiera pędu. Twarda konsystencja skały w połączeniu z jej pędem i człowiekiem na dole może narobić kłopotu. Co jednak w tym wszystkim najgorsze: przed kamieniami trzeba zabezpieczać się na dwa sposoby.
Po pierwsze, należy chronić głowę. Dobrym kaskiem, z atestami (wspomniałem o nich wyżej) – a i tu nie ma pewności, że nic się nie stanie. Ciekawostką jest fakt, że widzieliśmy ludzi w kaskach rowerowych. Trudno powiedzieć, czy taki sprzęt i niewłaściwie użyta odrobina wyobraźni mogą zastąpić wszelkie normy. Miejmy nadzieję że tak, ale wolałbym nie sprawdzać na własnej czaszce.
Po drugie, należy zabezpieczyć sobie dupę – najlepiej za pomocą ubezpieczenia OC. Nigdy nie wiadomo, czy w takim miejscu spod nogi nie osunie się nam kamień. A jak już się osunie, to nie wiadomo, czy na dole nie znajdzie się jakiś pechowiec, który nim oberwie. Przypuszczam, że taka sytuacja może narobić równie dużych problemów, co samo zderzenie czołowe z głazem.
Starczy o kaskach i ubezpieczeniach. Na szczyt wdrapaliśmy się bezproblemowo i to właśnie tam zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Epickie widoki zachęciły do robienia zdjęć i pokazały, jaki respekt potrafią wzbudzić Dolomity. Tre Cime nadal stanowiły centrum krajobrazu, ale oglądanie ich z Monte Paterno, z wysokości 2744 m n.p.m., robiło o wiele większe wrażenie, niż wszystko dotąd.
Zejście z Monte Paterno również nie należało do trudnych, choć miejscami musieliśmy uważać, żeby nie zrzucić na kogoś paru steinów. Oprócz tego – przebiegało całkiem sprawnie. Tre Cime obejrzeliśmy z kilku perspektyw, tu zapowiadało się na kolejną. Kierowaliśmy się Via ferrata Forcella Lavaredo w stronę schroniska Lavaredo – sympatycznej chatki na wschód od Trzech Szczytów. Stamtąd droga do samochodu była już tylko formalnością. Na szczęście udało się zrobić jeszcze kilka interesujących fotek.








Z Misuriny do Cortiny
Po powrocie do Misuriny nadeszła chwila konsternacji: co robimy dalej? Padło na to, że wynosimy się z kempingu. Warunki nie najlepsze, brak kuchni, ludzi też jakoś mało. Pojawił się challenge na koniec dnia: spakowanie namiotu w 15 minut (spoiler: udało się). Ruszyliśmy w kierunku Cortiny, zatrzymując się jeszcze na chwilę na zakupy w markecie nieopodal Lago di Misurina.
Podjęta decyzja o zmianie pola namiotowego była strzałem w dziesiątkę. Camping Alla Baita w Misurinie miał swój urok, jednak Camping Rocchetta w Cortinie był rozsądniejszym wyborem. Ceny niemal te same, a warunki nieporównywalnie lepsze. Tylko kuchni nadal brakowało i palniki wciąż pełniły służbę. Jeśli będziecie kiedyś wybierać się w tamte strony, weźcie ze sobą czajnik elektryczny. Odnoszę wrażenie, że mi przydałby się bardziej, niż połowa zabranego prowiantu.

Po rozbiciu namiotów i gorącym prysznicu padło prawdopodobnie najistotniejsze pytanie tamtego wieczoru: pijemy?
Niniejszy wpis jest przeredagowaną częścią wpisu „Między szczytami, via ferratami” opublikowanego w 2019 roku na moim blogu Borutzki. Stąd brak przypisów i bardziej personalny wydźwięk. Kolejne części wpisu – już niebawem.

