Wysokie Taury, Austria, sierpień 2022
Zaczyna się nasz pierwszy dzień w austriackim Tyrolu. Około godziny siódmej rano budzą nas dźwięki budowy toczącej się obok kempingu Falken w Lienz, na którym się zatrzymaliśmy. Z jednej strony to dobrze, bo wstajemy dosyć wcześnie. Z drugiej – wolałbym się budzić przy dźwiękach budzika, nie przy warkocie jeżdżącej kopary i wśród krzyków austriackich budowlańców.
Jemy śniadanie gdzieś między grupą Austriaków, krzątających się ze swoim sprzętem do raftingu, a Włochami wynurzającymi się powoli ze swojej przyczepy kempingowej. Potem standardowa krzątanina kempingowa – przepakowanie, kawa i tak dalej – aż w końcu wyruszamy w trasę, w rytmach krążka Era Vulgaris grupy Queens of the Stone Age (tej z Rudym Elvisem na czele).
Dziś zamierzamy przejść się na spacer pod lodowiec Schlatenkees. Wysłużoną Alhambrą musimy więc z Lienz przejechać nieco ponad 40 kilometrów do naszego punktu startowego – osady Tauer, leżącej nieopodal ponad pięciokilometrowego tunelu Felbertauerntunnel. Tym samym tunelem przejechaliśmy poprzedniego wieczoru, żeby od strony Bawarii dostać się do okolicy, w której teraz jesteśmy.
Osady alpejskie
Tauer, jak wyczytuję w Wikipedii, ma zawrotną liczbę pięciu mieszkańców[1]. Nie nastawiamy się więc na to, że lokalsi wybiegną nam na powitanie. Nie ma co liczyć nawet na obsługę na parkingu. Pięć osób to bardzo mało. Nic dziwnego, że tak przyziemną sprawą, jak obsługa parkingu, zajmuje się tu jakiś mikroprocesor skomunikowany z paroma czujnikami, rogatką i automatem płatniczym.
Nawiasem mówiąc, życie w takiej miejscowości musi być ciekawe. Pięć osób… Czy mieszkańcy dzielą się tu na jakieś frakcje polityczno-sąsiedzkie? Jaki jest wśród nich przedział wiekowy? Jak wyglądają wybory na sołtysa (albo analogiczne stanowisko)? Nasuwa się sporo pytań, choć osób jest tak niewiele…

Wróćmy jednak na szlak. Mijamy jakąś grupę ludzi pod Matreier Tauernhaus – tutejszym, jak się zdaje, luksusowym pensjonatem. Kilkaset kroków dalej opuszczamy teren zabudowany. Tuż za Tauer, decydujemy się na przejście przez mostek na drugą stronę potoku Tauernbach. Powód prozaiczny. Szlak między pastwiskami i drzewami wygląda bardziej kusząco niż asfaltowa dróżka, po której taksówki śmigają do położonych wyżej osad alpejskich.
Wśród zieleni idzie się weselej. Tak już działają nasze oczy, że na kolor zielony i podobne do niego reagują najsilniej[2]. Może dlatego już na pierwszym słupie linii wysokiego napięcia zauważam seledynowe izolatory kompozytowe, nad którymi tak rozwodził się na moich studiach magisterskich jeden z prowadzących?

Pierwszy zasadniczy fragment trasy to strome, choć dość krótkie podejście. Pośród mniej lub bardziej dzikich krzewów porzeczek, oraz między pastwiskami, pokonujemy wysokość i dystans dzielące nas od osady Aussergschlöss. O tę osadę jednak nie zahaczamy, bo bardziej zachęcająco wygląda kawałek szlaku biegnący po naszej stronie potoku Gschlössbach. Dlatego zabudowania podziwiamy, póki co, tylko z pewnej odległości. Mają swój klimat widziane z takiej perspektywy.

Pierwszy dłuższy przystanek na trasie robimy dopiero w osadzie Innergschlöss. Od nazwy tej osady, swoją nazwę bierze szlak, którym właśnie podążamy: Gletscherweg Innergschlöß[3]. W przeciwieństwie do poprzedniej, ta miejscówka jest dosyć zatłoczona. Ciekawi mnie trochę, co za ludzie się tu zgromadzili. Czy wszyscy zamierzają dziś przejść się pod lodowiec? Może celują wyżej? Wracają już z gór? A może po prostu zajechali tu traktorkiem-taksówką na piwo? Jakby się zastanowić, widoki z ogródka restauracyjnego już same w sobie dają niezły powód, żeby podskoczyć na piwo tutaj, a nie na przykład do wrocławskiego Piątaka.

Zdjęcie: Basia
Gletscherweg Innergschlöß
Idziemy dalej. Wspominałem już o jakimś podejściu? Jeżeli tak, to była tylko przystawka. Właściwa część podejścia zaczyna się w miejscu przecięcia potoków Gschlössbach i Schlatenbach. Dotąd szliśmy wzdłuż pierwszego z nich, od teraz ruszamy tropem drugiego. To zresztą całkiem logiczne, że strumień Schlatenbach doprowadzi nas do lodowca Schlatenkees. Der Bach to z niemieckiego po prostu potok, das Kees w austriackim znaczy lodowiec. Zatem uczymy się na wyrywki niemieckiego. Próbuję przy tym nie dopuszczać do siebie myśli, że jeden z najbardziej znanych muzyków klasycznych, po spolszczeniu, nazywałby się Janusz Sebastian Potok (a może Potocki?). Ale chyba już za późno, żeby wyrzucić to z głowy.
Dajemy się zatem prowadzić tej niemieckojęzycznej nomenklaturze i białemu szumowi potoku – czy też może ambientowej muzyce Bacha – przez prawie cały szlak do lodowca. Ale zanim tam trafimy, czeka nas jeszcze wspomniana już walka z przewyższeniem. Szlak biegnie tu w górę potoku aż nazbyt dosłownie – bo przy wodospadzie, który kilkukrotnie wyłania się zza ścian wszechotaczającej zieleni.

Sam wodospad to jednak tylko jedna z atrakcji na szlaku. Nieco powyżej niego docieramy do jeziorka Salzbodensee, gdzie decydujemy się na krótki przystanek. W przejrzystej górskiej wodzie można zobaczyć co nieco. Im bliżej brzegu, tym więcej kijanek. Im brzegu dalej, tym dno coraz niżej. Aż w końcu zupełnie znika z pola widzenia, gdy głębokość rośnie i promienie świetlne rozpraszają się w wodzie, tworząc ciekawy odcień niebieskiego.
Nieco dalej docieramy do małego stawu Auge Gottes, okrzykniętego przez alpejskich pasterzy Okiem Boga, ze względu na swój charakterystyczny kształt[4]. Może jest w tym nazewnictwie nieco z przesady, ale nie da się zaprzeczyć, że staw ten, nomen omen, przyciąga oko. Nie mam pojęcia, jak dawno temu ta nazwa została nadana. Jestem jednak sobie w stanie wyobrazić, że staw o takim kształcie, po wyłonieniu się pewnego dnia spod lodowca, musiał zrobić niebywałe wrażenie na pasterzach, którzy tu wtedy trafili. Może to oddaje w jakiś sposób pompatyczność tej nazwy. Ale mogę też przesadzać – bo kto powiedział, że wcześniej, za czasów pokrywy śnieżnej, pasterze w ogóle docierali w to miejsce? I niby co właściwie oznacza wyłonienie się spod lodowca? Tak, wiem, czasem zdecydowanie bujam w obłokach.

Gdy za dwoma zbiornikami wodnymi kończy się zieleń, krajobraz subtelnie oznajmia nam, że lodowiec jest coraz bliżej. Z żywej, alpejskiej łąki, otoczenie zmienia się w bardziej skaliste, surowe i martwe. Jego głównym elementem stają się gładko wyszlifowane, rudawe i ciemnoszare skały. Nachodzi mnie refleksja, że choć to tylko kamień na kamieniu, świetnie pokazuje siłę natury.
Owszem, można ten krajobraz wytłumaczyć sobie pojęciami wygładów lodowcowych czy detersji, lecz nie oddaje to całości wrażenia. Wyobraźmy to sobie na chłopski rozum. Ogromna masa skał, wmieszana w jeszcze większą masę ubitego lodu, przez lata szlifuje wszystko, co się pod nimi znalazło. Owszem, opis mało precyzyjny z naukowego punktu widzenia, ale w zasadzie to mniej więcej tak powstał ten osobliwy pejzaż.

Idziemy wśród zeszlifowanych skał zaburzających skalę odległości na zdjęciu. W pewnym momencie właściwy szlak turystyczny się kończy. Odbijamy z niego w kierunku masy lodowca. Po krótkim spacerze w końcu docieramy do celu. Oto i on, Schlatenkees w swojej współczesnej okazałości.
Schlatenkees
Gdybyśmy tu dotarli w roku 2014 albo wcześniej, widzielibyśmy jego wrota. Ale już zniknęły. Gdybyśmy dotarli tu w roku 2017 albo wcześniej, widzielibyśmy jego czoło. Ale w zasadzie już go nie ma. Jesteśmy tu w roku 2022, gdy obydwa te miejsca zmieniły się w gładko opadającą końcówkę jęzora lodowcowego[5]. Recesja lodowca postępuje i nic nie wskazuje na to, by długofalowo trend ten miał się odwrócić.

Ale i tak widok jest imponujący. Fale chłodnego powietrza sprawiają przyjemność. Biel lodowca płynnie przechodzi w szarość otaczających go rumowisk skalnych, bo lód miesza się z odłamkami skał. W tle majaczą dwa szczyty. Czy jednym z nich jest Großvenediger? Być może, choć pewności nie mam. Tak czy tak, warto było się tu przejść.
Nawet mimo faktu, że jeszcze w XIX wieku zaglądał do dużo niższych partii Wysokich Taur, lodowiec Schlatenkees wciąż wygląda majestatycznie i wystawia nam ten swój ogromny jęzor. Zupełnie, jakby chciał w geście droczenia się pokazać nam: patrzcie, jacy jesteście malutcy, w porównaniu do innych wytworów natury.

Zdjęcie: Basia
Po kolejnej przerwie, zrobieniu paru zdjęć i przekąszeniu czegoś w powiewach tego naturalnego klimatyzatora, w końcu zaczynamy schodzić z powrotem do doliny. Kontynuujemy trekking po szlaku Innergschlöss, naliczając kolejne numerki z tabliczek, które widzieliśmy tu i ówdzie już od początku. Tym razem jednak, zamiast podążać za którymś z potoków, trasa prowadzi przez strome zejście od strony bardziej północnej, przecinając w dwóch miejscach linię kolejki wiodącej do schroniska Neue Prager Hütte. Widoki stąd są całkiem zacne, choć tego dnia nie spodziewamy się już żadnych wrażeń przebijających to, co widzieliśmy do tej pory.

Teraz możemy wracać na kemping, żeby zjeść w pełni zasłużone gorące kubki, zupki z torebek i może coś bardziej wyrafinowanego. Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, więc powoli planujemy zmianę kempingu i pozwiedzanie Lienz. Ale co by nie mówić, po takim spacerze jak najbardziej należy się spokojny odpoczynek. Choć ze świadomością, że budzik w postaci koparki czeka tam na nas, ustawiony na siódmą rano.
Garść statystyk
No dobra, więc trochę rozwodziłem się o tym, co widzieliśmy. Oczywiście z punktu widzenia praktycznego planowania, nijak się to ma do rzeczywistości. Zatem pozwólcie mi teraz nadrobić zaległości.
Do Tauer dotarliśmy o godzinie 10:30 i w zasadzie od razu ruszyliśmy na szlak. Po drodze zdarzyło się trochę króciutkich przerw na zdjęcia, ale w gruncie rzeczy dojście do pierwszej osady zajęło nam niespełna godzinę. Samo Innergschlöss odwiedziliśmy przed 12:00, czyli doszliśmy tam w półtorej godziny. Ten czas można by było skrócić jeszcze taksówką, ale już bez przesady – nie jesteśmy jeszcze w aż tak złej formie.
Trasa z drugiej osady do lodowca zajęła mniej niż trzy godziny – pod Schlatenkees dotarliśmy mniej więcej o 14:45, choć świetne widoki można było podziwiać już sporo wcześniej. Przed godziną 18:00 byliśmy już w Außerschlöss, więc do samochodu doszliśmy jeszcze przed 19:00.
Według mapy internetowej Locus, tego dnia przeszliśmy między 18 a 19 kilometrów pieszo (trudno doszacować, ze względu na zboczenie ze szlaku pod lodowcem), pokonując przy tym całkowite przewyższenie około 1100 m w dwie strony. Całkiem sporo, biorąc pod uwagę fakt, że szliśmy przez nieco ponad 8 godzin, w zasadzie w ogóle się nie spiesząc.

Ale właśnie tak miało być. Spacer pod Schlatenkees był rozgrzewką przed kolejnymi dniami wyprawy. Nie da się ukryć, że w ostatnim czasie nieźle się zasiedzieliśmy we Wrocławiu i trzeba było najpierw trochę sprawdzić swoją kondycję, żeby potem adekwatnie do niej planować kolejne dni. Zatem wszelkie oczekiwania zostały spełnione. Niezłe widoki i lodowiec na horyzoncie? Niejako w gratisie do rozgrzewki.

Dziękuję za przeczytanie i zapraszam do zajrzenia przy okazji kolejnych wpisów, nad którymi już pracuję. Może kiedyś przydadzą się komuś do zaplanowania wakacyjnego wypadu!
Źródła informacji
[1] „Tauer (Gemeinde Matrei in Osttirol) – Wikipedia”. https://de.wikipedia.org/wiki/Tauer_(Gemeinde_Matrei_in_Osttirol) (dostęp 29 sierpień 2022).
[2] „The Physics of Light and Color – Human Vision and Color Perception | Olympus LS”. https://www.olympus-lifescience.com/en/microscope-resource/primer/lightandcolor/humanvisionintro/ (dostęp 9 wrzesień 2022).
[3] „▷ Wandern: Gletscherweg Innergschlöß – 7:00 h – 18 km – Bergwelten”. https://www.bergwelten.com/t/w/12514 (dostęp 29 sierpień 2022).
[4] „Auge Gottes (See) – Wikipedia”. https://de.wikipedia.org/wiki/Auge_Gottes_(See)#cite_note-%C3%96AV-2 (dostęp 29 sierpień 2022).
[5] „Schlatenkees – Wikipedia”. https://de.wikipedia.org/wiki/Schlatenkees#cite_note-St%C3%BCberWinding2003-5 (dostęp 29 sierpień 2022).
[6] Locus Maps Beta, ścieżka na podstawie pokonanej przez nas drogi. https://link.locusmap.app/r/ohmmbn (dostęp 9 wrzesień 2022).
Jedna odpowiedź do “Spacer pod lodowiec Schlatenkees”
[…] Czwartek, 11.08.2022: Spacer pod lodowiec Schlatenkees […]
PolubieniePolubienie