Autostopem na Trolltungę

Hardangervidda, Norwegia, lipiec 2019

W tym tygodniu postanowiłem odskoczyć trochę od zimowych klimatów. Cofnijmy się w czasie do momentu jeszcze przed wybuchem wojny i przed wybuchem pandemii – do lata 2019. To wtedy, wraz z Basią, postanowiliśmy któregoś weekendu wybrać się na Trolltungę. Poniżej zamieszczam relację z tego wyjazdu, napisaną jeszcze w sierpniu 2019 roku…


Tanie bilety i drogie zakupy. Krótki wypad i długa trasa. Prosty plan i efektowne wykonanie. Weekendowy wyjazd do Norwegii, żeby zobaczyć Trolltungę, jedno z najpopularniejszych miejsc tego kraju, jak na razie pozostaje najlepszym pomysłem tych wakacji.

Kierunek: północ

Dobra, już trzecia, trzeba się zbierać” – szepcze Basia. Nie sposób się z nią nie zgodzić. Lotniska do wyrozumiałych nie należą i raczej nie ma szans na przesunięcie lotu, gdybyśmy się spóźnili. Zaspani, w pośpiechu zbieramy rzeczy i zamawiamy Ubera.

Niedługo potem jesteśmy na Porcie Lotniczym we Wrocławiu. Mamy stąd lot do Sandefjord-Torp, czyli oddalonego o jakieś sto kilometrów od Oslo lotniska na południu Norwegii. Ciągle jeszcze nie do końca obudzeni rozmyślamy, jak będzie wyglądać reszta tego wypadu. W końcu nie da się zbyt szczegółowo zaplanować podróży autostopem.

To mój pierwszy lot samolotem. Interesujące doświadczenie – zwłaszcza, że mam farta i trafiam na miejsce przy oknie. Dlatego pierwsze ujęcie w tej relacji pochodzi właśnie stamtąd. Swoją drogą, dowiaduję się, że Godspeed You! Black Emperor to idealna muzyka na takie momenty.

Tuż przed lądowaniem na Sandefjord-Torp

Lądowanie zgodne z planem. Wysiadka z samolotu i krótki spacer w bliżej nieokreślonym kierunku – byle w głąb kraju. „No dobra, to co teraz? Co napisać na kartce?” – zastanawiamy się, niespiesznie kończąc śniadanie na trawniku obok parkingu.

Autostopem przez Norwegię

Mogę was zabrać” mówi Adam – Polak, którego spotykamy na parkingu przy lotnisku. Zgadzamy się, bo to nam nawet po drodze. Ale najpierw czeka nas małe zamieszanie w aucie, bo nie wiadomo gdzie jest bilet. Potem jeszcze jedno małe zamieszanie, bo karta kredytowa też gdzieś zniknęła.

Podjeżdżamy do bramki parkingowej. Okazuje się, że bilet Adama wyblakł. Za długo leżał na słońcu, tuż pod szybą. Adam dzwoni po obsługę lotniska. Po kilkunastu minutach pojawia się starszy jegomość. Załatwia sprawę wyblakniętego biletu bezproblemowo. „Oni wszyscy tu są bezproblemowi”, wspomina Adam. Norweg po prostu ustawia odpowiednią kwotę do opłacenia na bramce. Podjeżdżamy do niej i nagle w samochodzie rozlega się: „kurwa, jaki ja miałem PIN?”.

(Adam, jeśli to czytasz – mam nadzieję, że Ty również wspominasz tę sytuację z rozbawieniem!)

Na szczęście z PINem problemu nie było, więc lotnisko opuszczamy bez dalszych opóźnień. Przejeżdżamy razem około stu kilometrów, i to jest jeden z tych zdecydowanie udanych autostopów. Dowiadujemy się sporo o Norwegii, ciekawych miejscach w okolicy czy sposobach na przetrwanie. 

Świątynia w Nottoden – namiastka Polski w Norwegii, a przy tym namiastka Norwegii w Polsce

Trafiamy do Notodden. W ramach lokalnego krajoznawstwa, Adam zabiera nas kawałek dalej za miejscowość, żeby pokazać nam niewielki kościółek. Miejsce o tyle ciekawe, że podobnie jak Wang w Karpaczu, budowla ta została wzniesiona bez użycia gwoździ. Paradoksalnie, choć świątynia w Norwegii przypomina nam tę w Polsce, to – zgodnie z biegiem historii – świątynia w Polsce powinna przypominać nam tę z Norwegii. 

Kolejne przygody z autostopem przebiegają – nie odkrywam tym zdaniem Ameryki – różnie. Chwilowe odpływy entuzjazmu przeplatane z łutami szczęścia i łapaniem kolejnych samochodów. Muszę jednak przyznać, że autostop okazuje się najlepszym pod względem krajoznawstwa środkiem transportu.

Po drodze słyszymy między innymi nieco o norweskim prawi – od ciekawostek odnośnie tego, „dlaczego jeździ tam tyle Tesli i starych, amerykańskich fur”, aż po konkretne informacje, związane z biwakowaniem na dziko i możliwością korzystania – w granicach zdrowego rozsądku – z zasobów naturalnych. 

Autostop camperem z realnej perspektywy

Jedną z ciekawszych historii tego dnia opowiada nam pewien Norweg wracający z Oslo do Bergen. Wraca właśnie z ostrej imprezy, która skończyła się wywaleniem go z klubu. Po relacji zdaje się, że to nie pierwszyzna. Tak czy inaczej, miło z jego strony, że nas zabrał i po drodze zatrzymaliśmy się w kilku ciekawych miejscach. Na dodatek zabiera nas do samej Oddy, ewidentnie nadkładając sobie kilkadziesiąt kilometrów drogi.

Mam nadzieję, że zrobił to z czystej uprzejmości, a nie dlatego, że miał coś na sumieniu po swoim nocnym szaleństwie. Co by nie mówić, te wszystkie skandynawskie czarne komedie przecież na czymś muszą bazować. Ale daję temu spokój, bo mimo wszystko był on jedną z najbardziej sympatycznych postaci tego wyjazdu.

W Norwegii po prostu jedzie się autem i podziwia krajobrazy – bez konieczności szukania punktów widokowych

Po dotarciu do Oddy, całkowicie wyczerpani fizycznie i mentalnie, nic szczególnego już tego dnia nie robimy. Ot, rozbicie namiotu na kempingu i kolacja. Ale nawet to w niesamowitej atmosferze – może ze względu na widok z namiotu?

Widok z namiotu lepszy, niż z okna niejednego hotelu. Bo czemu nie?

Station to station

Budzik dzwoni około siódmej. Chwila zwątpienia, czy na pewno chcemy sobie to robić. „A może lepiej będzie po prostu pokręcić się po okolicy?”. „Nie ma opcji, przecież kupiliśmy bilety na autobus...”. 

Może bilety wydają się błahostką, ale nie sposób zapomnieć, że za kilkunastokilometrową trasę zapłaciliśmy kilkadziesiąt złotych. Ale to dobrze, dodatkowej motywacji nigdy dosyć. 

Choć nie wiemy skąd nasz autobus ma jechać, nie stanowi to większego problemu. Kierowca, mijając nas, macha pokazuje przez okno dokąd mamy iść, a potem czeka aż podejdziemy. Nie spieszy mu się. Jak się zresztą okazuje, punktualność w ogóle nie jest tu priorytetem. Może dlatego, że w autobusie będziemy jechać tylko my i jakiś starszy pan, prowadzący z kierowcą ożywioną dyskusję przez niemal całą drogę? 

I na co nam był ten pośpiech z rana?” – zastanawiamy się, podczas gdy kierowca – ciągle zaaferowany rozmową – przez dłuższą chwilę nawet nie myśli o tym, żeby ruszać dalej.

Nie taka Hardangervidda straszna

Starczy już o transporcie, przejdźmy do głównej części tej wyprawy. Wejście na Trolltungę. Choć sporą część podejścia da się pokonać autobusem, decydujemy się pójść pieszo – bo „na co nam ten pośpiech?”.

Początek podejścia, punkt Trolltunga Start na mapie

Muszę przyznać, że na osobach, które chodziły kiedykolwiek po Tatrach, podejście na Trolltungę nie powinno zrobić większego wrażenia. Przeczytałem kilka blogów podróżniczych, które opisywały tę trasę wymagającą. Nie wiem, czy to wynika z faktu, że udało mi się przejść Kotlinę Jeleniogórską dookoła, czy po prostu z całkiem niezłej kondycji, ale po pokonaniu pierwszego podejścia – tego najbardziej stromego – reszta drogi nie różni się zbytnio od zwykłego spaceru. Basia też nie wygląda na zmęczoną tym podejściem.

I to wszystko mimo faktu, że słońce mocno daje się we znaki. Nie wiem, czy to fart, czy może niefart, ale trafiamy na niemal bezchmurne niebo i temperaturę oscylującą w okolicach 30 stopni. Trudność w określeniu wyprawy w skali fart – niefart bierze się stąd, że płaskowyż Hardangervidda przy tych warunkach jest jak jedna, wielka, rozgrzana patelnia.

Płasko i jednocześnie górzyście – Hardangervidda w pełnej okazałości

Temperatury jednak nie robią na nas aż takiego wrażenia. Dlaczego? Otóż zdecydowanym plusem Norweskich wzniesień, pomijając epickie widoki, jest możliwość picia wody bezpośrednio ze strumieni (miejmy nadzieję, że za parę miesięcy nie będę musiał usunąć tego akapitu). Z tego powodu, przegrzanie czy odwodnienie raczej nam nie grożą.

Punkt nawadniania

Widokówki

Choć głównym celem wyprawy jest Trolltunga, to już sama droga w jej kierunku stanowi widokową ucztę. Równie dobrze mógłbym nie wrzucać tu żadnej fotki z końca trasy – tytułowego języka trolla – a wpis wciąż miałby sens i zawierał ciekawe kadry. Na przykład ten poniżej, z jeziorem Ringedalsvatnet, który notabene jest moim ulubionym zdjęciem z tego wyjazdu.

Widok na jezioro Ringedalsvatnet

Im dalej w las, tym więcej drzew, czy jakoś tak. Choć obiecałem sobie w tym roku nie przesadzać z ilością zdjęć na wyjazdach, okoliczności znowu wzięły górę. Proste widokówki, pionowe ujęcia, panoramy, selfie – dobrze, że większość fotek trzymam w chmurze, bo nie brakło mi pamięci w telefonie podczas tego wypadu.

Ringedalsvatnet w ujęciu panoramicznym

Połaskotać Język Trolla

Pierwsze zdjęcie tego dnia – w punkcie startowym wyjścia na Trolltungę – wykonałem po 9 rano. Gdy wykonuję zdjęcie samego języka trolla, jest godzina 12:20. Zatem po trzech godzinach wędrówki docieramy tam, dokąd szliśmy od samego początku. Oto ona, Trolltunga!

Trolltunga w całej okazałości

Niestety, kolejka do zdjęć na języku trolla mocno przekracza standardy nawet polskiego NFZ, więc postanawiamy przejść się kilka metrów dalej i zrobić fotkę na podobnej do Trolltungi skale, do której nie było kolejki odstać swoje, czego efekt widać na zdjęciu poniżej.

To my po dotarciu do Trolltungi, naprawdę!

Na powyższej focie bardzo wyraźnie widać, jak fiordy jedzą nam z rąk, więc uprzedzając to słynne pytanie – tak, nakarmiliśmy je. Siebie zresztą też, niedługo po zrobieniu powyższej fotki.

Chwila przerwy i można zabierać się za drogę powrotną. 

Przyjemne déjà vu

To co polubiłem w tych Norweskich górach to fakt, że choć w drugą stronę idziemy dokładnie tą samą trasą, widoki cieszą w zasadzie tak samo, jak za pierwszym razem. Może chodzi o inny kąt padania słońca? Nie mam pojęcia, w każdym razie aparat znowu idzie w ruch. 

Inne światło, inne wrażenia

Mała dygresja: po drodze wpadają mi w oko zastosowane na tej trasie oznaczenia szlaków. Początkowo faktycznie widzimy jakieś nakreślone farbą znaczki, ale w dalszej części drogi najwyraźniej takie zabiegi nie mają sensu, bo szlak wytyczają słupki jak na zdjęciu poniżej.

Oznaczenie szlaku, czerwonego o ile mnie pamięć nie myli

Ostatnie zdjęcia z okolic Trolltungi robię około 12:40, a jakoś około 17:30 docieramy z powrotem do punktu startowego. Tym razem trasa trochę się przedłuża, ale też – ciągle mając w głowach poranek – dochodzimy do wniosku, że i tak nie ma pośpiechu.

Odda

Zamiast jechać od razu na kemping, postanawiamy zostać na chwilę w centrum Oddy na jakieś zakupy i pobieżne zwiedzanie miasta. Jestem oczarowany stosowanym w Norwegii stylem budownictwa. Niezbyt gęsto stawiane domki, w większości z drewna, w przyjemnych kolorach.

W mijanych po drodze wioskach może i wyglądały ślicznie, ale to właśnie w Oddzie – miejscowości rozciągającej się od poziomu morza ku górze – ten styl najbardziej mnie urzeka.

Odda, zdjęcie z portu

Po dłuższej przerwie i krótszych zakupach ruszamy w stronę kempingu, gdzie czeka nas druga noc w tym pięknym otoczeniu . Muszę przyznać, że zegary biologiczne mogą w takim miejscu nieco zwariować – ciemno robi się dopiero około godziny 23. 

Powoli w stronę domu…

Kolejny dzień to kolejna przeprawa autostopem. Na kempingu, ociągając się nieco, jemy śniadanie i zbieramy się w drogę. Nie wiadomo, ile czasu zajmie nam podróż powrotna, a do tego zaczyna wisieć nad nami presja czasu – bo co w razie awarii? Mamy zadzwonić na lotnisko i poprosić żeby poczekali, aż złapiemy jakiegoś stopa na Sandefjord-Torp?

Kartki i markery – wystarczająco dużo, żeby pokonać ponad 300 km w jedną stronę

Dobrze, że Norwegowie dość przychylnym okiem patrzą na autostopowiczów, bo już pierwsza osoba przewozi nas przez niemal 2/3 trasy. Arnulf, bo tak się nazywa, po drodze opowiada nam co nieco o sytuacji finansowej i gospodarczej kraju, a także trochę o tutejszym systemie edukacji. 

Rozmowa klei się całkiem dobrze, a na pożegnanie Arnulf kupuje nam cynamonowe bułeczki, gdy wysiadamy w Seljord. Podobno to jeden z tutejszych przysmaków.

Wymedytuję sobie kolejny autostop

Jak się można domyślać, nasza podróż powoli dobiega końca. Po drodze na lotnisko mamy jeszcze okazję przejechać się z wracającym z festiwalu muzyki country Francuzem, starszą pisarką opowieści dla dzieci przewożącą mnóstwo rzeczy w swoim niewielkim autku i jakimś przypadkowo spotkanym na stacji paliw informatykiem. Urokliwy autostop.

Na lotnisku jemy to, co uchowało się w plecakach przez cały wyjazd kolację, przenosimy się na skraj lasu w pobliżu, rozbijamy namiot i – wymęczeni podróżą oraz krótką ulewą, która złapała nas niedługo po wykonaniu powyższego zdjęcia – idziemy spać. Nazajutrz czeka nas tylko lot w drugą stronę i w zasadzie na tym kończy się cały wypad.


Powyższy wpis ukazał się pierwotnie na moim blogu Borutzki Blog w sierpniu 2019 roku. Przeklejając go tutaj, uznałem za stosowne poprawienie wielu nieścisłości i literówek, a także usunięcie kilku akapitów i pomniejsze zmiany. W miarę możliwości podtrzymałem jednak pierwotny styl i klimat relacji, chociażby dla porównania tego jak pisałem w roku 2019, a jak piszę teraz.


Garść dodatkowych informacji

Pisząc pierwotną wersję powyższej relacji, nie było moim celem zawarcie praktycznych wskazówek i informacji dla osób planujących podobne wpisy. Jednakże, przy okazji przenoszenia jej na Zawieruszony Blog, uznałem za stosowne dodanie na koniec kilku wskazówek.

  1. Jako, że wyjazd był mocno studencki, biletów na loty szukaliśmy na stronie SkyScanner i o ile ich dokładnej ceny nie pamiętam, to wiem, że nie przekraczała kilkuset złotych.
  2. Norwegia jest świetna pod względem języka. Praktycznie każdy mówi tam po angielsku co sprawia, że porozumiewanie się z mieszkańcami tego kraju nie sprawia żadnego problemu. Jedyną osobą, która miała z angielskim problem nie była wspomniana starsza pisarka, lecz Francuz.
  3. Warto mieć na uwadze, że ceny niemal wszystkiego w Norwegii są dużo wyższe niż w Polsce. Dlatego nawet małe zakupy spożywcze mogą wyjść całkiem drogo.
  4. Norweskie prawo pozwala na biwakowanie na dziko, o ile nie wkracza się na prywatne posesje. Podobnie, dopuszczone jest łowienie ryb i zbieranie dzikich owoców, o ile nie robi się tego na masową skalę [źródło: jeden z wiozących nas kierowców].

To tyle na dziś, a już następnym razem wracamy jeszcze na chwilę do mniej lub bardziej zimowych klimatów!


2 odpowiedzi na “Autostopem na Trolltungę”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: