Dolomity, Włochy, wrzesień 2019
Kolejny dzień, kolejna pobudka w chłodzie. Znów zbieranie się na szybko. Uznaliśmy, że zostawimy rzeczy na kempingu i wrócimy na kolejną noc, więc nie trzeba było się pakować. Dlatego – tak jak dnia poprzedniego – usmażyliśmy jajka, zagotowaliśmy wodę, a po śniadaniu wpakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy na – jak się okazało potem – naszą najdłuższą ferratę. Kolejnym szczytem do zdobycia była – po lekkiej zmianie początkowych planów – Punta Anna.
Spod Angelo Dibona w górę
Samochodem podjechaliśmy pod schronisko Angelo Dibona. Nieco niepewni, bo droga nie wyglądała na zbyt często uczęszczaną. Na szczęście, przejazd poszedł gładko i zaraz po zaparkowaniu się ruszyliśmy stromym podejściem w kierunku schroniska Pomedes. Tam krótki postój, założenie kasków, uprzęży z lonżami i drugie śniadanie. Następnie atak na via ferratę Giuseppe Olivieri w kierunku szczytu.
Krajobraz robił wrażenie już od samego początku trasy, ale ferrata nie zapowiadała się na zbyt wymagającą. Ba, wydawała się całkiem łatwa. Szliśmy sprawnie, szybko, cały czas pod górę, bez większych przestojów. Dystans do pokonania w poziomie nie był zbyt duży – około 1 kilometra. Za to pion robił już niezłe wrażenie, bo była mowa o wspinaczce około 400 metrów w górę (sugeruję się tu OpenRouteService).



Atak szczytowy nie dla każdego?
Dobrze, że wcześniej nie czytaliśmy artykułów na temat tej ferraty, bo jak się okazało, na niektórych blogach jest opisana jako wymagająca technicznie, a na innych jako ogólnie trudna. Cokolwiek to znaczy, mogłoby nas zniechęcić. Na szczęście nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy i jedynym wyzwaniem była tak naprawdę długość tej trasy. Zajęła nam trzy godziny (spoglądam na czas zrobienia fotek pod Angelo Dibona i na szczycie Punta Anna). Nieco zmęczeni uznaliśmy, że dalszy plan na podbicie Tofana de Pomedes nie ma sensu – bo robiło się już późno.
Jedną z bardziej interesujących sytuacji tego dnia była możliwość zobaczenia akcji ratunkowej. Pewien Włoch utknął mniej więcej w połowie ferraty i wezwał pomoc. Najwidoczniej nie miał sił ani żeby wejść na szczyt, ani żeby zejść na dół. To drugie nie było dziwne – nie widzieliśmy ani jednej osoby, która szłaby tą ferratą w przeciwnym kierunku.
W każdym razie, tak jak pierwszego dnia zagrożeniem na ferracie okazały się być kamienie, tak drugiego dnia mogliśmy sobie uświadomić, że przecenienie własnych możliwości może być równie niebezpieczne. I znowu wrócę do kwestii ubezpieczenia: bez wykupienia go, gdyby zdarzyła nam się podobna sytuacja, musielibyśmy pokryć koszty akcji z własnej kieszeni. Dlatego jeszcze raz podkreślę, że na ferratach zabezpieczenie się wymaga nie tylko sprzętu, lecz również nieco papierkowej roboty.
Wróćmy jednak na szczyt. Tam zrobiliśmy kolejną porcję fotek, kolejną przerwę i niewielką modyfikację planu (czytaj: schodzimy na dół, nie idziemy wyżej). Punta Anna o wysokości 2731 m n.p.m. (wysokość podatna na niepoprawne politycznie pomyłki) była największą wysokością tego dnia. Dalsza droga prowadziła już tylko w dół.






Zejście to też wyzwanie
Tym razem jednak zejście było dużo większym wyzwaniem, niż poprzednio. Początkowo, trasa była prowadzona kolejnymi linami, ale ten odcinek już nie zrobił na nikim wrażenia. Problem zaczął się w momencie, gdy liny się skończyły. Wtedy zaczęła się część szlaku prowadząca przez piargi.
To był odcinek trudny z dwóch powodów: po pierwsze, brakowało na nim oznaczeń samego szlaku, więc przez dłuższą chwilę wydawało się, że zabłądziliśmy. Druga sprawa to fakt, że kamienie po prostu usuwały się spod nóg, więc trzeba było cały czas balansować ciałem, żeby nie zjechać razem z nimi. Zwłaszcza, że wysokość i ekspozycja tej części szlaku robiły piorunujące wrażenie.
Schodziliśmy coraz niżej. Krzysiek śmiało ruszył na dół. Dziewczyny nieco wolniej, w kierunku udeptanej części piargu. Mi udało się zjechać razem z kamieniami – wyglądało to trochę jak snowboard bez śniegu i deski.
Po dłuższej chwili dotarliśmy do tej bezpieczniejszej części szlaku, kawałek przed schroniskiem Camillo Giussani. Nie poszliśmy w tamtym kierunku, ale nieopodal stoi kilka opuszczonych budynków, które postanowiliśmy z Basią obejrzeć i uchwycić na kilku fotkach. Tajemnicze miejsce, choć w stanie lepszym, niż przypuszczałem.



Na dole
Ciąg dalszy trasy był już dużo nudniejszy. Udeptana ścieżka 403 w stronę schroniska Angela Dibona nie stwarzała żadnego wyzwania, więc ta część wędrówki składała się głównie ze spokojnego marszu w dół i rozmawiania o wszystkim i niczym. Dotarliśmy do samochodu, Jula skoczyła jeszcze po pieczątki do schroniska, a potem ruszyliśmy z powrotem na kemping. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep – uznaliśmy, że fajnie byłoby kupić jakieś winko.
Uprzedzając pytania: było całkiem smaczne, choć może to kwestia całej tej otoczki – odpoczynek w namiocie, planowanie następnego dnia i rozważanie co dalej – bo pogoda miała przestać dopisywać już w czwartek.

Niniejszy wpis jest przeredagowaną częścią wpisu „Między szczytami, via ferratami” opublikowanego w 2019 roku na moim blogu Borutzki. Stąd brak przypisów i bardziej personalny wydźwięk. Kolejne części wpisu – już niebawem.


Jedna odpowiedź do “Via ferrata Giuseppe Olivieri na szczyt Punta Anna – relacja z wypadu”
[…] swoją relację z wypadu w Dolomity z 2019 roku. Niedawno ukazał się tam drugi wpis z tego cyklu, ten o wejściu via ferratą na szczyt Punta Anna. Zachęcam do zajrzenia i poczytania. Zwłaszcza te osoby, które chcą w najbliższe wakacje […]
PolubieniePolubienie