Dolomity Lienzkie, Austria, sierpień 2022
Trzeci poranek podczas pobytu we wschodnim Tyrolu zastaje nas na polu namiotowym Seewiese. Wychodzimy z namiotu i przez chwilę przyglądamy się mgle, podnoszącej się znad jeziora Tristachersee. Tak, przeniesienie się tu z kempingu Falken w Lienz było dobrą decyzją – myślę sobie, wpatrując się w to przelotne zjawisko nad taflą wody. Zamiast odgłosów budowy – blada cisza. Zamiast przyczep kempingowych – luźno rozrzucone namioty. A do tego ten widok na góry w oddali…
Znajdujemy się w całkiem fortunnej lokalizacji. Tego dnia planujemy wejście na szczyt Seekofel w paśmie Dolomitów Lienzkich. Dojazd z Seewiese do początku szlaku jest relatywnie krótki. Wystarczy podjechać na parking nieopodal Dolomitenhütte – schroniska, czy może raczej górskiego hoteliku z restauracją. Tu istotny detal: ta droga pod schronisko jest płatna, o ile pamiętam – 8 euro. Sam parking leży na wysokości około 1600 m n.p.m., czyli – w pewnym sensie – wjeżdżamy samochodem na Śnieżkę. A przecież dopiero tutaj zacznie się nasza wędrówka.

Pod Karlsbaderhütte
Pierwszym celem jest podejście do schroniska Karlsbaderhütte, położonego na poziomicy 2260 m n.p.m.[1]. Do pokonania na pierwszy strzał jest zatem trochę ponad 600 metrów przewyższenia. Niedaleko od startu, do wyboru są dwie ścieżki – jedna w założeniu piesza, druga – rowerowa. Wybieramy opcję pieszą. W razie czego, co jakiś czas można zmienić zdanie – szlaki się przecinają w kilku punktach. Opcję rowerową zostawiamy sobie na drogę powrotną, na zjazd. I nie chodzi mi o zjazd na dwóch kołach, lecz ten wywołany zmęczeniem.

Dochodzimy pod schronisko. To miejsce ma swój urok. Zabudowania stoją nieopodal jeziorka Laserzsee, według legendy nawiedzanego przez wodnego ducha bratobójcy[2]. Obok znajduje się ponoć jeszcze jeden zbiornik wodny, Kleiner Laserzsee[3], choć przyznam się, że jego obecności nie odnotowałem. Może jest okresowy? Może lato suche? Legenda też o nim nie wspomina – czyżby Wikipedia kłamała, a zdjęcia widoczne w schronisku były fotomontażami? Nie wiem już sam, komu wierzyć w tej sprawie. Więc pozwólcie, że odłożę ją na bok.
Oprócz tej niewyjaśnionej sprawy z drugim jeziorem, z Laserzsee spływa jeszcze potok zwany – a jakże – Laserzbach. Na mapie widzę, że szliśmy wzdłuż niego niemal cały odcinek między schroniskami, choć nie było to takie zauważalne. Inna sprawa, że potok zdaje się mieć dwa różne koryta. Może po prostu pod naszą obecność wybrał to drugie. Albo to ja jestem ślepy, albo też mam dziurawą pamięć. Nie można wykluczyć żadnego z tych scenariuszy.

Samo schronisko Karlsbaderhütte przypomina trochę restaurację, ale restaurację dla wtajemniczonych, jeśli dobrze tłumaczę opis z jego strony internetowej[4]. Siedząc pod jego murami ustalamy, że w drodze powrotnej zajdziemy tu coś przekąsić. Szkoda byłoby nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że menu nie wygląda źle lub – mówiąc ściślej – wygląda nieźle. Ale na razie trzeba skorzystać z wniesionego prowiantu, więc zamiast którejś pozycji z tutejszej karty dań, na tak zwany lunch wybieram kabanosy z plecaka.

Na przełęcz!
Drugi etap wędrówki jest już trochę trudniejszy. Początkowe fragmenty szlaku spod Karlsbaderhütte są dość niejasno oznaczone, o czym świadczy ilość drobnych ścieżek biegnących w górę. Na początku idziemy tak, jak nam się wydaje, że powinno się iść. Oczywiście na właściwy szlak nie trafiamy za tym pierwszym strzałem. Ostatecznie jednak nieco dalej i tak dochodzimy do kolejnego – już lepiej oznaczonego – fragmentu. Tutaj mała uwaga: początkowo, przy schronisku, szlak – lub jakiś jego odcinek – jest oznaczony kolorem niebieskim, co nie pasuje do tutejszej konwencji. Stąd niepewność co do tego, czy idziemy dobrą ścieżką.
Ten ciągnie się w górę piargu. Dolomickiego piargu, chciałoby się rzec, bo te kamienne rumowiska kojarzą nam się jednoznacznie z włoską częścią Dolomitów. I choć pokonanie tego dość sypkiego piargu może być pewnym wyzwaniem, uczciwie mogę powiedzieć, że w Dolomitach jednak bywa gorzej. Dowiedzieliśmy się o tym the hard way, na jednym ze szlaków we Włoszech. No ale nie ma tragedii – im bliżej wejścia na via ferratę, tym bardziej szlak się wypłaszcza.

Klettersteig Seekofel
Sama via ferrata zaczyna się na grani Ödkarscharte, w miejscu z ekspozycją na dwie przepaściste strony tego pasma Dolomitów. Według mapy topograficznej, jej poziom trudności to C[5], choć i tak większość odcinków na niej stanowią te wycenione na B. Dla niewtajemniczonych: stopień C może nie jest odpowiedni dla każdego przypadkowego turysty, ale osoby zaznajomione choć trochę ze wspinaczką w skałach nie powinny mieć z nim problemu. Przynajmniej z techniką, bo oprócz chwytów czy rodzaju skały, trzeba mieć też na uwadze ekspozycję (przepaście za plecami itd.), dodatkowe elementy ubezpieczające (drabinki czy mostki różnego rodzaju), czy nawet warunki pogodowe (śliska skała jest dużo trudniejsza do przejścia). Słowem, sprawność fizyczna to jedno, ale odporność psychiczna też może się przydać. Właściwy topos tej drogi zamieszczam poniżej.

Przeprawa przez via ferratę z trudnością C (według innego źródła: B/C) wydaje nam się dobrym pomysłem na pierwszy dzień z tego typu trasami. Może i mamy już jakieś doświadczenie z włoskich Dolomitów, jednak obiło nam się o uszy, że austriackie szlaki o tych samych wycenach bywają trudniejsze. Zakładamy zatem uprzęże, lonże i kaski, zostawiamy kije na przełęczy i *kling klang* ruszamy do góry.

Zdjęcie.: Basia
Klettersteig Seekofel do najprzyjemniejszych tras tego typu w zasadzie nie należy, choć źle też nie jest. Od czasu do czasu, choć nie tak znowu rzadko, trzeba kogoś przepuścić. Nie byłoby z tym w ogóle problemu – tak samo jak z chwytami – gdyby nie jeden detal. Za plecami – otwarta przestrzeń. Przed sobą – otwarta przestrzeń. Jak na pierwszy dzień z via ferratą, nie czuję się z tym zbyt komfortowo.
Gdzieś na trasie pojawia się niemal płaska, umieszczona pod skosem płyta skalna. Deprymujące miejsce, z niewygodnym chwytem i słabym tarciem. Niedługo potem utykam w niewielkim kominie, bo nie mieszczę się z plecakiem. Muszę go zdjąć, podać Basi, która jest już wyżej, a potem założyć z powrotem.
Po opisanym fragmencie wszystko dalej zdaje się proste. Ale i tak, głównie na mój wniosek, nie decydujemy się na wybranie trudniejszego wariantu szlaku, biegnącego przez szczyt Eggerturm. Zamiast niego wybieramy trawers. To chyba dobra decyzja, bo widok z właściwego szczytu i tak dostarcza nam świetnych widoków, a przecież nie ma co sobie uprzykrzać życia. To nie sport, to wakacje. A przecież sam fakt wejścia na Seekofel – nawet tą łatwiejszą opcją – i tak daje satysfakcję.

Wierzchołek Seekofel jest oczywiście zwieńczony krzyżem. Mówię oczywiście, bo Austriacy zdają się mieć lekkiego bzika na punkcie stawiania krzyży na szczytach. Odnoszę wrażenie, że na co drugim szczycie tego pasma górskiego stoi jakiś krzyż – mniejszy lub większy. Ot, miejscowa ciekawostka. Biorąc pod uwagę swoje wykształcenie zastanawiam się, na ile skutecznie sprawdza się to wszystko w roli piorunochronów. Dochodzę do niezbyt odkrywczego wniosku: nie wiem, ale w czasie burzy wolałbym tu nie trafić.
Przed zdobyciem szczytu słyszymy szum przypominający trochę rój szerszeni. Przez chwilę chyba skacze mi ciśnienie, bo niezbyt przepadam za tymi owadami. Na szczęście ten rój okazuje się być dronem, którym para z Lienz filmuje tutejsze krajobrazy. Ciekawe, jak ten widok wygląda na filmie. Czy prezentuje się lepiej niż na zdjęciach, które robię? Być może, choć pewnie nie będzie mi się nawet chciało tego sprawdzić.
Po wdrapaniu się na szczyt jesteśmy poproszeni o zrobienie miejsca na lądowisko, bo lądowanie dronem w takich warunkach może szybko skończyć się upadkiem lub połamaniem śmigieł o kamienie. No dobra, odsuwamy się. Powiedzmy, że to przysługa za przysługę – ci sami Austriacy zrobią nam potem kilka zdjęć pod krzyżem. Jednak zamiast nich, wolę tu wrzucić widok na dolinę ze schroniskiem.

A teraz w dół!
Może to kwestia przyzwyczajenia, może chwili odpoczynku – grunt, że zejście po via ferracie (a może, z niemieckiego, po klettersteigu) Seekofel zdaje się prostsze niż wejście. Może poza jednym fragmentem, bezpośrednio pod szczytem, gdzie żadnych ubezpieczeń jeszcze nie ma, a kamienie całkiem sprawnie wysuwają się spod stóp.
Oczywiście sprawia to problem chyba tylko takim amatorom jak my. Na przykład dwaj Austriacy, którzy wspięli się na szczyt, gdy już tam siedzieliśmy, schodzą po tym szlaku zupełnie bezproblemowo, nie bawiąc się w jakieś lonże czy uprzęże. Ot, ręka na linę i jazda w dół. Z jednej strony chciałbym ciąć w dół tak jak oni, z drugiej – chyba jeszcze wolę trochę pożyć. W końcu dopiero skończyłem studia.
Zejście po piargu poniżej via ferraty nie należy do jakichś szczególnie przyjemnych, ale sądzę, że to bardziej kwestia moich butów, niż podłoża – z jakiegoś powodu zrobiły się trochę za małe i uwierają mnie w palce, co jeszcze kilkukrotnie da o sobie znać podczas tego wyjazdu. Tak więc, w większych lub mniejszych bólach, dotaczamy się powolutku do Karlsbaderhütte i zgodnie z początkowym założeniem decydujemy się tam coś przekąsić.

W schronisku atmosfera jest wybitnie swojska, nawet mimo tego, że chyba jesteśmy tu jedynymi Polakami. Ale przywykliśmy. Jak się potem okaże, na całym wyjeździe spotkamy tylko jedną rodaczkę, więc niemiecki i włoski są tu dla naszych uszu normą. Rozpracowujemy to niemiecko-włoskie menu i decydujemy się na zupę pomidorową, bo zupa dnia już się skończyła. Jest świetna. Do niej dobieramy po kawałku jabłkowego strudla – również dobry, choć nie aż tak, żeby go tu zachwalać.
W trakcie jedzenia obserwujemy trochę ludzi w schronisku. Obok para emerytów z wnukiem oderwanym od rzeczywistości na rzecz gry na tablecie. Za nimi jacyś nieco starsi od nas Austriacy. Zaczynają śpiewać, śpiew przechodzi w jodłowanie. Wszyscy nasłuchują. Po skończonym koncercie rozlega się klaskanie. W typowej restauracji można by się czymś takim bulwersować. Ale to austriackie schronisko, więc i podejście inne. I przyznam szczerze, że całkiem mi się to podoba, choć języka niemieckiego nie rozumiem ni w ząb.

W dół ruszamy ścieżką przygotowaną pod rowery. Schodzi się zawsze wolniej niż wchodzi, zgodnie z regułą zasłyszaną kiedyś od pewnej blogerki. Faktycznie, zejście nam się trochę dłuży. Ale już nie będę przecież marudzić, jak weszliśmy to i zejdziemy. Zresztą, szlak rowerowy jest przyjemny, więc można spokojnie rozmawiać o wszystkim i o niczym po drodze, bez specjalnego męczenia się. Nagle ni z tego, ni z owego, docieramy pod Dolomitenhütte.

Reszta dnia zlatuje szybko. Chwila przerwy pod Dolomitenhütte. Droga na parking. Odpalenie auta. Szybki zjazd na kemping. Jedzenie. Leżenie. Spanie. Tak właśnie minął nam pierwszy dzień z austriackimi via ferratami.

Kilka liczb
Podsumujmy teraz krótko liczby stojące za tym wypadem. Gdy zajechaliśmy autem na parking, zrobiłem zdjęcie. Było to nieco przed godziną 8:00. Pod Karlsbaderhütte znaleźliśmy się o 10:00, czyli dwie godziny później. Niezły wynik. Pół godziny później, po przerwie, szliśmy już dalej, w stronę via ferraty. Na przełęcz zaszliśmy o 11:20. Czyli w niecałą godzinę. Sam Seekofel zdobyliśmy równo o 13:00, czyli mniej więcej w czasie planowanym dla tej trasy.
O godzinie 17:00 byliśmy poniżej schroniska Karlsbaderhütte. Pozornie spędziliśmy 4 godziny na drodze w dół ze szczytu, ale trzeba tu uwzględnić ponad godzinę przerwy w schronisku i dodatkowe 20-30 minut na szczycie. Czyli na spokojnie o 17:00 mogliśmy już być dużo niżej. Brakuje mi natomiast informacji o tym, kiedy dokładnie zeszliśmy do Dolomitenhütte, ale można spokojnie przypuszczać, że zajęło to 2 godziny. Dwie fotki na kempingu zrobiłem już po 20:00, a nie były one pierwszą rzeczą, którą się zająłem.
Co do odległości i przewyższenia: było to odpowiednio 14 kilometrów i ponad 1500 metrów pokonanych w górę. Czyli trochę skakaliśmy z góry na dół patrząc na to, że punkt startowy był na wysokości Śnieżki, a punkt docelowy miał 2700 m n.p.m. Tak przynajmniej mówi Locus Map.

Mam nadzieję, że wpis się podobał. Kolejne teksty z serii austriackiej pojawią się w kolejne weekendy. Dzięki za zajrzenie! Zapraszam też do obserwowania strony Zawieruszonego Bloga na Facebooku – tam na bieżąco informuję o nowych wpisach.
Źródła informacji
[1] „Karlsbader Hütte 2.260m in Tristach”. [Online]. Dostępne na: https://www.osttirol.com/en/discover-and-experience/sightseeing-and-places-of-interest/detail/infrastructure/karlsbader-huette-2260m-tristach/. [Dostęp: 13-wrz-2022].
[2] „SAGEN.at – DIE WILDE SENNERSPITZE BEI LIENZ”. [Online]. Dostępne na: https://www.sagen.at/texte/sagen/oesterreich/tirol/osttirol/sennerspitzebeilienz.html. [Dostęp: 13-wrz-2022].
[3] „Laserzsee”, Wikipedia. 25-maj-2021.
[4] „Karlsbaderhütte Willkommen – Kals am Großglockner Tourismus Websites”. [Online]. Dostępne na: https://www.karlsbaderhuette.at/de/. [Dostęp: 13-wrz-2022].
[5] „Seekofel – Klettersteig”, Bergsteigen.com. [Online]. Dostępne na: https://www.bergsteigen.com/touren/klettersteig/seekofel-klettersteig/. [Dostęp: 30-sie-2022].
[6] „Locus Map Beta, wytyczona trasa na Seekofel”. https://link.locusmap.app/r/g2c9dc [Dostęp: 12-wrz-2022].
4 odpowiedzi na “Wejście na Seekofel”
widoki przepiękne, ale mój lek wysokości pozwala mi jedynie na lubienie rodzimych Sudetów. które zresztą bardzo lubię. Austriackie Alpy widziałem jedynie zza szyb autokaru. No nie, skłamałbym z autokaru wysiadłem przy hotelu. hahaha…
PolubieniePolubienie
Alpy i tak warto zobaczyć, nie wszędzie są takie otwarte przestrzenie 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
widziałem widziałem choć jedynie przejazdem.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
[…] Sobota, 13.08.2022: Wejście na Seekofel […]
PolubieniePolubienie