Wysokie Taury, Austria, sierpień 2022
Tego dnia wstajemy wyjątkowo wcześnie – nieco po szóstej. Na kempingu Seewiese cisza i spokój. W oddali poranna mgiełka podnosi się znad jeziora Tristachersee. Pogoda zapowiada się świetnie. Dobrze się składa. Właśnie dziś zamierzamy zdobyć Glödis – trzytysięcznik (dokładnie: 3206 m n.p.m.), przypominający Matternhorn, ale położony gdzieś w grupie Schobergruppe, łączącej austriacki Tyrol z Karyntią. Zapowiada się na najdłuższą i najbardziej wymagającą wyprawę tego wyjazdu, ale to nic. Idziemy na pierwszy w życiu trzytysięcznik. Odrobina wysiłku przecież nas do tego nie zniechęci.
Po wyjeździe z kempingu, podjeżdżamy pnącą się zakosami coraz wyżej drogą. Najpierw mijamy pomniejsze miejscowości, potem pakujemy się las, jadąc w stronę parkingu Seichenbrunn. Asfalt w pewnym punkcie się urywa i wjeżdżamy na szutrówkę. Dobrze, że Alhambra ma dość wysokie zawieszenie. Niższe auta mogłyby mieć miejscami problem. Po chwili kurzenia sobie karoserii, dojeżdżamy na miejsce. Tym razem wtoczyliśmy się samochodem jeszcze wyżej niż ostatnio, bo na wysokość około 1750 m n.p.m. Już nawet nie wysokość Śnieżki – raczej Babia Góra, jeśli mam trzymać się tych rodzimych porównań.

Pierwsze kroki w dobrą stronę
Ruszamy. Pierwszy fragment szlaku na Glödis jest przyjemny, bo dość płaski i dobrze utrzymany. Nic dziwnego – w końcu prowadzi do schroniska, a większość terenu po obu stronach to rozległe pastwiska. To chyba infrastruktura zrobiona bardziej dla lokalsów, dojeżdżających pod Lienzer Hütte, niż turystów ruszających na Glödis czy inne trzytysięczniki.
Po około godzinie wędrówki zachodzimy do wspomnianego schroniska. Robi ono ciekawe wrażenie. Kojarzy się trochę z domkiem czarownicy w lesie, za sprawą groteskowych dekoracji na zewnątrz. Przypomina też coś w rodzaju mini-zoo. Robimy tu krótką przerwę, po której próbujemy iść dalej.

Jak się okazuje, pójście dalej nie jest takie proste. Furtka – bo szlaki w tej części Alp są podzielone furtkami, niczym plansze w niektórych grach komputerowych – jest zamknięta i przystawiona trochę pozwijaną siatką drucianą. Zastanawiamy się, czy przypadkiem czegoś tutaj nie mylimy – w końcu furtka odgrodzona kawałem drutu nie wygląda jak coś przygotowanego pod turystów chodzących w jedną czy drugą stronę.
Rozterkę rozwiązuje stary Austriak, chyba pasterz, wyłaniający się zza budynku. Wykrzykuje coś po niemiecku. Lepiej lub gorzej, ale jakoś się porozumiewamy. Okazuje się, że ta siatka druciana to tylko prowizorka, zrobiona chyba żeby ograniczyć kozom – z pastwiska obok – wchodzenie na teren schroniska. Tak przynajmniej wnioskuję, bo żeby ją obejść, trzeba kawałek tej drucianki zdjąć z gwoździa wbitego w słupek, przejść obok, przejść przez furtkę, a potem siatkę odwiesić. Niby austriackie góry, ale jednak trochę polska wieś.
Kilka etapów wędrówki
Za schroniskiem szlak prowadzi przez dolinę, mniej lub bardziej wzdłuż potoku Dubantbach. Do pierwszego rozwidlenia idzie się naprawdę dobrze. Choć szlak nie przypomina w żadnym razie drogi, którą szliśmy do schroniska, i tak jest wygodny. Ma nieznaczne nachylenie co sprawia, że 200 metrów przewyższenia pokonujemy nawet jakoś szczególnie tego nie odczuwając. Ale to tylko chwilowa zmyłka. Niedługo potem przecinamy Dubantbach i po krótkiej walce z zabłoconym fragmentem ścieżki, zaczyna się walka z wysokością, przypominająca już bardziej Tatry niż Karkonosze.

Topograficznie, szlak dzieli się na całkiem charakterystyczne elementy. Tak sobie to przynajmniej tłumaczymy po drodze. Od parkingu do schroniska Lienzer Hütte – etap pierwszy. Od schroniska do przecięcia Dubantbach – etap drugi. Od tego punktu – etap trzeci, który można wyróżnić chociażby odejściem od głównego biegu potoku w stronę jednego z jego dopływów.
Tu zaczyna się też widoczne przewyższenie, choć góry nadal stanowią zieleń poprzecinaną skałami. Choć pniemy się ciągle w górę, strumyk nie przeistacza się w żaden znaczny wodospad, tylko gładko pełznie gdzieś między głazami, szeleszcząc nam czasem pod nogami.

Niestrudzenie pokonujemy kolejne metry wysokości i w końcu przekraczamy punkt, w którym wyróżniamy etap czwarty szlaku (w naszej zmyślonej wcześniej nomenklaturze). Skały zaczynają teraz dominować nad zielenią, choć i tak tej jest sporo. Robi się chłodniej. Mijamy rozwidlenie, dzielące alpejski szlak na podejście na Glödis oraz odbicie trawersujące ten trzytysięcznik.
Odbijamy w naszym kierunku. Niedługo potem zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Zapowiada się na jeszcze spory kawał podejścia, choć pokonaliśmy już nieco ponad 300 metrów przewyższenia. Przed nami jeszcze mniej więcej drugie tyle. A potem, gdy dojdziemy na 2900 m n.p.m., następne 300 metrów pokonamy via ferratą. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie przerwa na jedzenie. Pasztet, czy coś w tym stylu. Jedzenie, którego potrzebuję, i na które chyba nawet zasługuję.

Wraz ze zniknięciem zieleni, kończy nam się etap czwarty szlaku i zaczyna piąty. Wkraczamy na spore piarżysko. Na szczęście kamienie są tu grube i nie osuwają się spod nóg, ale i tak nie można pozwolić sobie na rozkojarzenie. Można tu szybko i skutecznie skręcić kostkę przy chwili nieuwagi. Kijki trekkingowe są bardzo przydatne przez większą część tego odcinka, nawet jeśli miejscami bardziej przeszkadzają niż pomagają. To jest, jak się zdaje, najbardziej wymagający fragment dzisiejszej trasy. Teren zróżnicowany, nieprzyjemny dla stóp i ze sporym przewyższeniem.
Może i jesteśmy już zmęczeni, ale teraz już nie ma co się nad tym zastanawiać. Najbliższe schronisko jest parę kilometrów stąd. I tak nie zawrócimy. Ale spokojnie. Nie mieliśmy zamiaru. Jeszcze odrobina samozaparcia i wchodzimy na etap szósty. Koniec z piarżyskiem. Teraz pora na bardziej wypłaszczony teren, dobijający do grani i prowadzący pod via ferratę. W sumie to całkiem pozytywna wiadomość. Na via ferracie nogi sobie trochę odpoczną, bo część przewyższenia wezmą na siebie ręce.

Przed początkiem via ferraty biegnącej na Glödis stoi grupa ludzi. Niektórzy zbierają się do podejścia, większość jednak raczej będzie już schodzić. Jak dotąd na szlaku minęliśmy tylko parę Austriaków, toteż kilka osób w jednym miejscu stanowi pewną odmianę. Kilka osób w jednym miejscu wydaje nam się tłumem. Nieźle. Chciałbym, żeby w Tatrach też tak było w sierpniu. W sumie wiele rzeczy bym chciał, ale myślenie życzeniowe nic w tej kwestii nie zmienia. Jak napisał kiedyś pewien znany stoik: usuń wyobrażenie, a usunie się i poczucie krzywdy, usuń poczucie krzywdy, a usunie się i krzywda[1].
Atak szczytowy
Robimy krótki postój. Zakładamy uprzęże, kaski, mocujemy lonże. Odkładamy kije w jakimś niewielkim zagłębieniu skalnym. Okuta droga na Glödis ma stanowić dla nas pewną formę rozrywki. Nie spodziewamy się tu jakichś przełomowych momentów, jak to było przy podejściu na Seekofel. Zaczynamy wspinaczkę.

Jak wskazuje topos z serwisu Bergsteigen.com[2], większa część via ferraty to odcinki wycenione na A lub B, więc dość łatwe jak na nasze możliwości. Dlatego największą atrakcję stanowi odcinek via ferraty tuż za rozdrożem. Wariant z fragmentami B i C składa się z mostu zbudowanego z trzech lin zawieszonych nad paroma metrami pustej przestrzeni, a dalej z drabinki biegnącej po praktycznie płaskiej skale. Alternatywa, wyceniona na A/B, to dużo prostsze obejście tych dwóch fragmentów bokiem. Chyba nie muszę mówić, że wybieramy pierwszą opcję?

Po około godzinie via ferrata się kończy. Słyszymy pogaduchy w języku niemieckim. To jakaś grupa, która dotarła na Glödis przed nami. Teraz najwidoczniej świętują ten sukces, wypijając browary, które wtargali na szczyt. Ciekawe, czy kalorie dostarczone z paru piwek nadganiają wydatek energetyczny potrzebny na ich wtarganie na tę wysokość. Zgaduję, że nie. Ktoś bardziej skrupulatny mógłby spróbować to policzyć, ale zostawiam tę kwestię. Nie jest teraz aż tak istotna. Przecież właśnie zaliczyliśmy nasz pierwszy trzytysięcznik w życiu.

Zdjęcie: przypadkowo spotkany Bawarczyk
Wokół roztacza się widok na wszystkie okoliczne doliny, a także Großglockner, najwyższy szczyt Austrii. Do tego wiele innych gór, których nazw nie sposób spamiętać. Chociaż… Może dałoby radę przez skojarzenia. Na przykład taki Glödis, według jednego z wyjaśnień, swoją nazwę bierze z języków słowiańskich. Jedna wersja mówi o słowie gledna, co po słoweńsku znaczy patrząc[3]. Mi się to kojarzy z polskim oglądać. Natomiast Basia podpowiada, że z rosyjskiego glaza znaczy oczy. Coś w tym jest, gdy wypowie się te słowa na głos. Glödis. Glaza. Gledna. Oglądać.

Swoją drogą, sprawdziłem też sam Großglockner. Ta nazwa, według jednej z hipotez, też pochodzi z języka słoweńskiego. Ale inna wersja kojarzy to z niemieckim Glocke[4]. Glocke, czyli Dzwon – jak ksywa pewnego rapera. Nazwa ta pasuje chyba też do kształtu widzianego przez nas szczytu korony Europy. Grossglockner. Wielki Dzwonnik, czy coś takiego.
Dobra, zmieniam zdanie. Może jednak faktycznie dałoby radę spamiętać te wszystkie nazwy. Ale to nie blog etymologiczny, więc przejdę dalej.

Na szczycie podziwiamy te wszystkie krajobrazy, a gdzieś w tle przewijają się kolejni ludzie. Wśród nich jakiś Niemiec z całkiem niezłym aparatem. Nie obchodzi mnie, czy ma więcej sprzętu, czy talentu – to właśnie jego proszę o zrobienie nam fotek. Prośbę spełnia. Zdjęcia wychodzą całkiem ładne. My chyba też nie najgorzej. Dziękuję i idę ustrzelić jeszcze kilka kadrów z górami i dolinami. Te też wychodzą całkiem ładne. A teraz pora na zasłużony obiad.
I w drugą stronę
Pora obiadowa minęła, więc zaczynamy zejście. Tym odcinkiem via ferraty tnie się w dół relatywnie szybko. Może nawet szybciej, niż się wchodzi – choć zgodnie z prawem pewnej blogerki[5], jest to niezbyt prawdopodobne. Faktem jednak pozostaje, że w przeciwieństwie do niektórych szlaków tego typu, zejście z Glödisa jest przyjemne i bezstresowe. Zwłaszcza, że pokonany w tamtą stronę most z trzech lin omijamy bokiem, zostawiając tę atrakcję ludziom wspinającym się w górę.
Swoją drogą, jeżeli wspinaczka jest wchodzeniem w górę, to czy schodzenie w dół można określić zspinaczką? Gdzieś w internecie znalazłem informację, że w zasadzie tak[6]. Czemu w takim razie Word podświetla mi to słowo na czerwono?

Pomijając już te gierki słowne i kolejnych ludzi pnących się w górę, już za via ferratą zabieramy z powrotem nasze kije i ruszamy dalej w dół, w stronę dolin. Teraz czekają nas wspomniane wcześniej etapy od pierwszego do siódmego, tylko w odwrotnej kolejności. Trasa jest długa, więc zejście do najprzyjemniejszych nie należy – wysłużone Salomony gniotą mnie w stopy, domagając się emerytury i wymiany na nieco większy model. Po drodze mijamy Niemca ze szczytu, tego samego, który zrobił nam fotkę.
Może komuś przychodzi na myśl pytanie: Borucki, ale skąd ty w ogóle wiesz, że ten gość jest Niemcem, a nie Austriakiem czy Szwajcarem? Otóż w pewnym momencie zejścia zaczynam przegrywać nierówną walkę ze swoimi butami. Uznajemy zatrzymanie się na chwilę i pomoczenie stóp w górskim strumieniu za całkiem rozsądny pomysł.
Jak się okazuje, nasi germańscy znajomi również na to wpadli. Tak się składa, że wybrali całkiem niezłe miejsce, więc dosiadamy się po drugiej stronie tej rzeczki. A skoro już tak siedzimy, to siłą rzeczy wywiązuje się między nami small talk. W Wysokie Taury przyjechali wprost z Bawarii. Spać zamierzają w schronisku. Informacje te odnotowuję w pamięci, choć sam nie wiem po co. Szkoda, że na studiach nie zapamiętywałem tak łatwo tego, co prowadzący mówili na wykładach.

Zdjęcie: Basia
Po chwili błogiej przerwy z namoczeniem stóp w lodowatym potoku, czuję się gotowy do dalszej drogi. Słońce wciąż świeci nad nami, duże palce nie bolą, świat jest piękny i te sprawy. Tak to przynajmniej zapamiętałem, choć pod jednym z paznokci nawet teraz, pisząc ten wpis, widzę wciąż kolor fioletowy. Ale kto by się przejmował takimi detalami.
Endgame
Okazuje się, że te wszystkie otaczające nas łąki w dolinie potoku Dubantbach są znacznie bardziej zagęszczonym pastwiskiem, niż mogłoby się zdawać. Krowy i owce są – jak to w Alpach – standardowym widokiem. Ale tym razem mamy okazję zobaczyć stado koni. To się jeszcze nie zdarzyło, choć nie wątpię, że nie jest to aż tak niespotykane zjawisko. Ale wiadomo – przyjechał na łono natury człowiek z miasta, to i dziwi się na widok zwierząt różnej maści. O, tak, zdecydowanie różnej maści – na przykład karodereszowatej, a może myszatej?

Trudno powiedzieć, koniarz ze mnie żaden. Ale za to jestem dobry w tryb przypuszczający. A co, jeśli żyjemy w symulacji, a pojawienie się koni jest po prostu skutkiem pokonania odpowiedniej liczby plansz w Alpach i odblokowania osiągnięcia Trzytysięcznik?
Dobra, wystarczy tych dygresji – pora kończyć wpis i wylogować się z symulacji WordPressa. Idziemy dalej, coraz niżej i niżej. Po drodze spotykamy znowu naszych Bawarczyków. Popijają piwko pod Lienzer Hütte. Zamieniamy jeszcze kilka słów. A reszta szlaku od schroniska jest taka sama jak pokonane już podejście, z tą subtelną różnicą, że tym razem biegnie w dół. I może jest nieco więcej komarów. Docieramy do dolnej stacji kolejki, co oznacza, że jesteśmy już na parkingu. Na tym kończy się ten górski wypad.
Kilka liczb
No dobra. Rozpisałem się już na temat tego, gdzie byliśmy, którędy szliśmy i co się na tej trasie spotkało. Ale o jakim dystansie mowa? Jakie przewyższenie? Ile czasu nam to zajęło? Spokojnie, proszę nie bić, już spieszę z wyjaśnieniami.
Zatem od początku, choć nie po kolei. Zdjęcie samochodu – udowadniające, że wjechałem Seatem Alhambrą na wysokość Babiej Góry – zrobiłem równiutko o godzinie 8:00:00 (tak, nawet sekundy się zgadzają w metadanych). O godzinie 13:30, tuż po wejściu na szczyt, nagrałem kilkusekundowy filmik. Czyli wejście, wraz z przerwami, zajęło nam pi razy oko 5 godzin, 30 minut. Niezły wynik – nie staraliśmy się iść jakoś szczególnie szybko.

Ostatnie nagranie tego dnia zrobiłem o godzinie 18:12, nieopodal schroniska Lienzer Hütte, celem uwiecznienia na nim tego karodereszowatego (a może myszatego) konia. Stamtąd dojście do samochodu zajęło nam około godziny, choć raczej nieco mniej. Idąc w górę, do schroniska dotarliśmy w trzy kwadranse.Można zatem policzyć, że szlak na Glödis, w dwie strony, pokonaliśmy w około 11 godzin.
A co z odległościami? Według mapy internetowej Kompass[7], przeszliśmy 16 kilometrów, pokonując przy tym ok. 1550 metrów przewyższenia – najpierw w górę, potem w dół. Według tej samej mapy, jest to trasa na niespełna 6 godzin. Ciekawe, na jakiej podstawie jest to wyliczone. Wątpię, że ktokolwiek pokonał tę trasę w takim czasie. Ale może nie doceniam prawdziwych alpinistów?

Zresztą, nie obchodzi mnie to aż tak. Wędrówka po Alpach to nie wyścig (chyba, że ktoś akurat zapisał się na Ultra Trail du Mont-Blanc, co zdecydowanie nie jest moją ligą). Dla mnie to przede wszystkim relaks, przewietrzenie głowy i oderwanie od codzienności.
Źródła informacji
[1] „Marek Aureliusz – Rozmyślania”. Dostęp: 21 wrzesień 2022. [Online]. Dostępne na: https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/rozmyslania-marek-aureliusz.pdf
[2] „Glödis Klettersteig”, Bergsteigen.com. https://www.bergsteigen.com/touren/klettersteig/gloedis-klettersteig/ (dostęp 2 wrzesień 2022).
[3] „Glödis”, Wikipedia. 13 październik 2020. Dostęp: 21 wrzesień 2022. [Online]. Dostępne na: https://en.wikipedia.org/w/index.php?title=Gl%C3%B6dis&oldid=983365304#cite_note-AV-1
[4] „Grossglockner”, Wikipedia. 2 maj 2022. Dostęp: 21 wrzesień 2022. [Online]. Dostępne na: https://en.wikipedia.org/w/index.php?title=Grossglockner&oldid=1085796458
[5] „Alpy Julijskie, Słowenia, lipiec 2021 – relacja”, Borutzki, 28 sierpień 2021. https://borutzki.wordpress.com/2021/08/28/alpy-julijskie-slowenia-lipiec-2021-relacja/ (dostęp 21 wrzesień 2022).
[6] „Mały słownik slangu wspinaczkowo-jaskiniowego”. http://www.sktj.pl/epimenides/szkol/slgnfr_p.html (dostęp 5 wrzesień 2022).
[7] „Routenplaner Wandern & Fahrrad: Plane jetzt Dein Abenteuer”. https://www.kompass.de/wanderkarte/tour-planen/ (dostęp 21 wrzesień 2022).
Jedna odpowiedź do “Glödis, czyli nasz pierwszy trzytysięcznik”
[…] Niedziela, 14.08.2022: Glödis, czyli nasz pierwszy trzytysięcznik […]
PolubieniePolubienie